czwartek, 19 października 2017

DUCHY JEREMIEGO, Robert Rient


Trudny to temat, przemijanie. Człowiek nie lubi myśleć o nim, spycha gdzieś w głąb umysłu, chowa po kątach i nie chce do niego wracać. Co szczęśliwsi żyją beztrosko, jakby opcja wyjścia z tego świata ich nie dotyczyła. Ale TO jest, TO czeka i jest bardzo sprawiedliwe, bo nikomu nie przepuści. Nie da się nikomu wykpić na ładne oczy. Czasami do człowieka dotrze ta prawda, kopnie go w tą przysłowiową twarz, aż mu zadzwoni w uszach. Że to ja. Że może nie kiedyś. Że może jutro. Że może zaraz. I otwiera się taka czarna dziura w głowie i człowiek w nią wpada, i leci, i leci, i wie, że dolecieć nie może. Myśleć o tym trudno, ale chyba jeszcze trudniej jest pisać o umieraniu tak, aby nie wyszła z tego patetyczna opowieść, bo to temat niebezpieczny i łatwo jest sprowadzić wszystko do laurki dla odchodzących, a można przecież inaczej. I "Duchy Jeremiego" właśnie są tym czymś innym.

Tytułowy Jeremi jest dwunastolatkiem wychowywanym samotnie przez matkę, ojciec dawno temu znikł z pola widzenia i słyszenia. Rodzina Jeremiego jest niewielka: matka, lekko zwariowana ciotka, dziadek z "alshajmerem" i rak matki. Jakby mało tutaj jeszcze było bólu, to dodatkowo okazuje się, że dziadek za młodu został zesłany na Syberię, babka straciła całą rodzinę w obozie koncentracyjnym, po czym po kilku dekadach popełniła samobójstwo, bo mówiły do niej duchy, a sam Jeremi dowiaduje się, że jest Żydem. Nie, zdecydowanie nie jest to optymistyczna książka. Wydawać by się mogło, że autor wybrał najbardziej traumatyczne przeżycia jakie mogą trafić się człowiekowi na przestrzeni życia i wrzucił je do jednego worka, aby sprawdzić co się stanie po ich wymieszaniu, ale o dziwo, to wszystko łączy się w zgrabną całość. Mało tego, taki zabieg sprawia, że można odczytywać tę historię na różne sposoby. Nie jest już tylko opowieścią o bolesnym, brutalnie wymuszonym przez rzeczywistość przejściu z beztroskiego dzieciństwa w dorosłość, to nie tylko ta pierwszoplanowa relacja i cierpienie człowieka opuszczanego z człowiekiem odchodzącym. To również historia o odnajdywaniu siły do przeżycia w niesprzyjających ku temu okolicznościach i to nie tylko na przykładzie Jeremiego, ale i tego dziadka, w którego duszy wciąż po wielu latach wieją mroźne Syberyjskie wichry, pani Marii, która, mając w pamięci pobyt w obozie koncentracyjnym, "uważa, że śmierć jest zarezerwowana dla wszystkich", babki Elizy, która uległa nawiedzającym ją głosom.

W "Duchach Jeremiego" pojawia się motyw drugiej wojny światowej, ale podobnie jak ma to miejsce w "Dygocie" czy "Rdzy" Jakuba Małeckiego, jest to Wielka Historia, która toczy się gdzieś w tle, a na pierwszy plan wysuwają się ludzie, których życie w efekcie ulega nieodwracalnej zmianie i nie tylko oni pozostają na zawsze okaleczeni psychicznie, odbija się ona również cieniem na następnych pokoleniach, co widać na przykładzie rodziny Jeremiego, czyli kolejno jego dziadka, matki i ciotki. Mam wrażenie, że stawiając nieprzemijający ból wywołany przez wojnę obok tego, który staje się pokłosiem nieuleczalnych chorób, autor skłania nas w pewien sposób do zastanowienia się, czym jest cierpienie, czy da się określić, kto cierpi bardziej. Czy ból wojennych doświadczeń jest wart więcej od bólu kobiety, która musi bólowi wywołanemu przez wyniszczającą ją chorobę nadać pozory normalności w imię dobra dziecka, które i tak musi pozostawić osierocone na pastwę losu? Jaki jest sens w cierpieniu? Czy uszlachetnia, tak jak przyjęło się mówić, czy to tylko frazes, oferowany tym, którzy zostają doświadczeni przez los? Stawiający sobie te pytania dwunastolatek nie różni się niczym od dorosłego, który mógłby się znaleźć na jego miejscu, i jeden, i drugi poczuje tę samą bezradność wobec wydarzeń, na które wpływu mieć nie może.

To nie jest łatwa książka. Chociaż narracja prowadzona jest z perspektywy dziecka i czuć w niej tę ujmującą naiwność i typową dla dzieci beztroskę, i chociaż od pierwszych stron czytelnik zostaje wciągnięty w wir opowieści, ciężar jaki ona niesie z sobą czuć jeszcze długo po jej ukończeniu. Nie będę zaprzeczać, jestem pod ogromnym wrażeniem; to była jedna z tych książek, gdzie widząc, że zostało już 40, 30, 20 stron do końca człowiek ma ochotę przestać czytać, chociaż wie, że czytać nie przestanie, bo nie ma takiej siły, która by go do tego zmusiła. To taka książka, w której moje myśli okazywały się być myślami bohatera. Moje lęki i wątpliwości pojawiały się na kartach książki, na pytania, których nigdy nie zdecydowałam się nikomu zadać, zostały udzielone odpowiedzi. Odbieram ją bardzo emocjonalnie, ale jednocześnie nie sądzę, aby to była tania emocjonalność. Nie czuję się zmanipulowana przez autora, ale nie odmawiam mu zręczności w prowadzeniu historii, poskładanie elementów takich jak wojna, dziecko i rak w tak piękną, ale jednocześnie wolną od patosu opowieść wymaga wielkiej wprawy i delikatności, i właśnie to czuć podczas czytania.

I na sam koniec mój ulubiony cytat, bez mała trafiony w dziesiątkę:

Jak odprowadziliśmy krowy do ich domu i wróciliśmy do naszego, to kuchnia i pokój były już wysprzątane, nawet dwa okna pani Maria umyła.
- Pani to musi lubić sprzątać.
- Nigdy nie mów do kobiety, że lubi sprzątać.
Duchy Jeremiego, Robert Rient, wyd. Wielka Litera, data wydania: 27 września 2017, 294 strony

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Wielka Litera.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz