poniedziałek, 29 stycznia 2018

TAMTE DNI, TAMTE NOCE, Andre Aciman


Zabieram Was dzisiaj w podróż. Zostawiamy szarą, brudną polską zimę (chyba że jesteście tymi szczęśliwcami, którym dopisuje piękna, bieluchna jej odmiana, ale Wy też chodźcie ze mną) i wybieramy się do gorących, rozgrzanych letnim słońcem Włoch. Brzmi dobrze, prawda? Będzie jeszcze ciekawiej, bo czeka nas nie tylko zmiana pogody, ale i datownika, cofniemy się bowiem w czasie aż do połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w takich bowiem okolicznościach rozgrywają się najważniejsze wydarzenia książki Andre Acimana "Tamte dni, tamte noce".

Siedemnastoletni Elio spędza spokojne, przyjemne wakacje wraz z rodzicami w letniej posiadłości na północy Włoch, ta beztroska kończy się jednak, gdy w ich domu pojawia się letnik, Oliver, amerykański student-stypendysta, aby spędzić lato na konsultacjach u ojca chłopaka, będącego wykładowcą na uniwersytecie. Przybycie Amerykanina dosłownie wywraca życie nastolatka do góry nogami, bowiem musi oddać swój pokój gościowi, co wzbudza w nim uczucie sprzeciwu. Jednak początkowa niechęć dość prędko przeobraża się w fascynację mężczyzną, którą Elio usiłuje maskować udawaną obojętnością. Z czasem skrywana namiętność przybiera na sile i chłopak nie jest w stanie dłużej ukrywać swoich uczuć, postanawia więc zaryzykować i wyznaje prawdę Oliverowi...

Ogólnie rzecz biorąc, nie jestem fanką romansu, na wszelkie historie miłosne reaguję alergicznie, więc dla mnie samej zaskoczeniem jest jak bardzo przypadła mi do gustu ta opowieść. Podejrzewam, że w dużej mierze jest to zasługa pięknego języka, którym posługuje się autor, znakomicie oddającego wszelkie niuanse budzącego się uczucia, niepewność, obawę przed odrzuceniem, niecierpliwe wyczekiwanie następnego ruchu ze strony ukochanej osoby . Plastyczne opisy, zarówno magicznych Włoch, jak i przeżyć wewnętrznych głównego bohatera, naprawdę mnie porwały. Im dalej zagłębiałam się w tę historię, tym bardziej zachwycona byłam, bo autor dokonał niewiarygodnej rzeczy - sprawił, że nie tylko współodczuwałam z bohaterami ich przeżycia, ale byłam w stanie przywołać wszystkie te moje pierwsze uniesienia miłosne, wszystkie moje upalne lata i mroźne zimy, uczucia i ludzi, którzy kiedyś zaprzątali mi głowę, spędzali sen z powiek. Wszystko to bez krzty patosu czy fałszu, bez niepotrzebnego nadęcia.

Co mnie jeszcze zachwyciło w "Tamte dni, tamte noce"? Uniwersalność tej historii. Może i bohaterami są dwaj mężczyźni, może i wchodzą w związek homoseksualny, ale wcale nie czuć tego w tekście. Poszczególne etapy, które pokonują, aby w końcu stać się parą, wszelkie drobne gesty, zauroczenie, które przekształca się w głębsze uczucie, fascynacja ciałem i duszą drugiej osoby, śledzenie każdego jej gestu, ekscytacja wobec faktu, że kochamy kogoś, kto nas rozumie nas lepiej od nas samych, to wszystko jest naturalne dla natury ludzkiej, niezależnie od płci. Zresztą ta uniwersalność, lub też może precyzyjniej, miłość ponad płcią, jest sugerowana przez autora wielokrotnie w książce - czy to przez nawiązania do kultury antycznej, czy to przez związki z kobietami, w które zaangażowani byli obaj bohaterowie, czy też wreszcie, najdobitniej, poprzez doświadczenia ich znajomego poety, który opowiada o swoim pobycie w Tajlandii, gdzie na każdym kroku oferowano mu miłość, a nikomu nie przeszkadzała jego płeć, nie była ona żadną przeszkodą, gdy pojawiała się możliwość ofiarowania siebie drugiej osobie. Autor wyraźnie stawia na związek będący jednością dusz i ciał, miłość czystą, wyuzdaną i nienasyconą, ale jednocześnie niewinną.

Jedno, do czego chcę się przyczepić, rzecz, która najbardziej drażniła mnie w całej książce to jej...polski tytuł. Oryginalne "Call Me By Your Name", będące cytatem podsumowującym niejako istotę związku dwóch bohaterów książki, ich subtelność i zaangażowanie, zastąpiono zwrotem, który osobie niezaznajomionej z treścią może sugerować zwykłą historię letniej miłostki rodem z tzw. literatury kobiecej. Zabieg ten jest zasługą dystrybutora filmu - polska premiera w kinie 26 stycznia - zatem wydawca musiał się dostosować, rozumiem, ale będąc już po przeczytaniu książki, drażni on moje wrażliwe oczy. Bo jedno jest pewne, pogardliwe nazywanie jej czytadłem jest, moim zdaniem, bardzo krzywdzące, znaczy to bowiem, że można postawić książkę Acimana na tej samej półce co dzieła takiej Coleen Hoover czy jej podobnych autorek. Otóż nie, nie można.

Gdzie zatem na skali ciężaru gatunkowego znajdzie się książka, jaki będzie werdykt: czytadło czy rzecz z wyższej półki? A co, gdybyśmy się spotkali...pośrodku? Wydaje mi się, że zarówno czytelnicy prozy lekkiej i niewymagającej, jak i ci, którzy sięgają wyłącznie po ambitne dzieła wybitnych prozaików, często zapominają, że możliwy jest kompromis, i że taki kompromis w literaturze występuje - może nie w polskiej, ale z pewnością w tej światowej. I myślę, że właśnie w tym przypadku możemy mówić właśnie o literaturze środka, czyli gdy spojrzymy na tę książkę jako na historię wakacyjnego romansu z przesłaniem, powinna ona przypaść do gustu miłośnikom właśnie tego gatunku, a jednocześnie piękny literacki język i liczne odniesienia do kultury mają szansę obłaskawić tego bardziej wymagającego czytelnika.

Dla mnie z pewnością będzie to jedna z ważniejszych książek tego roku. Czas pokaże, czy będzie również i jedną z książek mojego życia, na chwilą obecną z pewnością do takiej aspiruje. Najchętniej kazałabym wszystkim ją przeczytać, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdemu przypadnie do gustu - w dodatku jeśli nie lubicie scen seksu, tym bardziej gejowskiego, a takie tutaj są i to dość bezpruderyjne, może jednak nie sięgajcie po tę książkę. Miłośnicy brzoskwiń też powinni przemyśleć jej przeczytanie, może się bowiem okazać, że już nie będziecie patrzeć na te owoce w ten sam sposób, wink, wink. Jeśli jednak macie otwarty umysł i garść wspomnień o pierwszych intensywnych uczuciach i doznaniach schowanych gdzieś w zakamarkach pamięci, które do których wracacie z rozrzewnieniem, lub po prostu chcecie dać się uwieść książce, "Tamte dni, tamte noce" nie powinny Was rozczarować.


A mowa o...
Tamte dni, tamte noce, Andre Aciman, wyd. Poradnia K, 12 stycznia 2018r., tyt. oryg. Call Me By Your Name, przekład: Tomasz Bieroń, 300 stron

I jeszcze jedną chwilę spędźmy w rozgrzanych letnim słońcem Włoszech:





niedziela, 28 stycznia 2018

PRZEGLĄDARKA, Anna Janko



Książka, od której zaczynam swoją literacką przygodę z jej autorką, Anną Janko. Po jej bodajże najgłośniejszą książkę, czyli "Małą zagładę" planowałam sięgnąć już od dawna, ale nigdy jakoś nie było nam po drodze. Dzisiaj, będąc już po lekturze "Przeglądarki", czyli zbioru felietonów publikowanych cyklicznie w miesięczniku Zwierciadło, wiem, że nie będę z tym już dłużej zwlekać.

Jeśli tytuł kojarzy Wam się z przeglądarką internetową, jesteście na dobrym tropie. Wraz z Anną Janko patrzymy bowiem na świat przez pryzmat Internetu. Tak się bowiem składa, że jest on źródłem wiedzy wszelakiej o życiu, nie tylko dzięki Wikipedii, ale przede wszystkim dzięki niezliczonej liczbie różnorakich forów internetowych i blogów. Dzięki nim, bez wychodzenia z domu, za pomocą kilku kliknięć myszką, bez konieczności wdawania się z kimkolwiek w rozmowę, możemy wiele dowiedzieć się o drugim człowieku, może czasami więcej niż byśmy chcieli. Wiadomo, że w Internecie łatwo poczuć się anonimowym, a to wyzwala w ludziach chęć dzielenia się swoimi problemami i frustracjami. Łatwiej też o znalezienie osoby, czy nawet całej grupy ludzi, którym nie będą one obce, a którzy opowiadając swoją historię są w stanie wesprzeć innych właśnie poprzez dzielenie się swoim doświadczeniem. I do tego właśnie służy "Przeglądarka", jest niczym podróż po meandrach ludzkiej natury, do której zaprasza nas autorka. Wszystko, czego nam potrzeba, to otwarty umysł.

Jakie więc tematy poruszane są w felietonach? Spektrum jest bardzo szerokie, począwszy od chorób ciała, które są pretekstem do rozważań nad śmiercią, złudnym wrażeniem własnej nieśmiertelności, tego, co po nas pozostaje, przez choroby duszy, depresję, zmęczenie trudnymi warunkami życia i pracy, nieustannie nowe trendy, aż po wszelkie relacje międzyludzkie. Żadne zagadnienie nie jest obce autorce, żadne nie jest tabu. Może nie na każdy problem znajdzie się rozwiązanie, ale z pewnością poznanie jego istoty pomoże w jego zrozumieniu, i to wydaje się być myśl przewodnia każdego z felietonów.

Nie jest to, moim zdaniem, książka do pochłonięcia w jeden wieczór, ale do powolnego, spokojnego czytania, po kilka felietonów na raz, tak, aby spokojnie zadumać się nad nimi, przeanalizować sobie ich treść. W moim przypadku "Przeglądarka" miała niemal terapeutyczne działanie, czytałam ją bowiem w okresie, gdy moje samopoczucie było dalekie od pozytywnego. Wierzę, że mój listopadowo-grudniowy spadek formy psychicznej został w dużej mierze zażegnany dzięki tym krótkim formom. Wspaniale było dowiedzieć się, że nie ja jedna nie radzę sobie z pewnymi aspektami życia, a dzięki swobodnemu i osobistemu charakterowi felietonów czułam się prawie jak na spotkaniu z dobrą znajomą. Jednocześnie, dzięki temu, że autorka porusza naprawdę wiele rozmaitych tematów, zdałam sobie sprawę, że moje problemy są jednak przejściowe i tak naprawdę niewielkie w porównaniu z tym, co spotyka innych.

Czy warto sięgnąć po "Przeglądarkę"? Warto mieć ją na półce, tak, aby w razie potrzeby przejrzeć ją sobie, przeczytać rozdział czy dwa, zaaplikować niczym lekarstwo - ja tak z pewnością zrobię jeszcze nie raz...

A mowa o...

Przeglądarka, Anna Jako, wyd. Zwierciadło, 25 października 2017r., 280 stron

Mój tydzień w pigułce (2)

Photo by Patrick Fore on Unsplash

Na pierwszy ogień idzie jedyny obejrzany przeze mnie film - ale za to wyśmienity. Jeżeli macie Netflixa i wolny wieczór, polecam Wam "Pusty i głupi gest", film biograficzny z przymrużeniem oka, opowiadający o życiu współzałożyciela kultowego w Stanach pisma National Lampoon, Douga Kenneya. National Lampoon, wydawany w latach 1970-1998, był satyrycznym magazynem, reprezentującym specyficzne poczucie humoru, skierowanym głównie do studentów i absolwentów, którzy wkraczali na rynek pracy. Wywarł ogromny wpływ na rozwój komedii amerykańskiej, a dzięki niemu zaistnieli tacy komicy jak Chevy Chase, John Belushi czy Bill Murray. Film w rewelacyjny sposób ukazuje jak Kenney wcielił swoje pomysły w życie i stworzył jedyne tego rodzaju czasopismo na rynku, które tak bardzo spodobało się odbiorcom, zapotrzebowanie na taki humor było tak ogromne, że kwestią czasu było rozszerzenie działalności na inne media, czyli radio, a wkrótce i film. Dowcipne dialogi, brak patosu, wykorzystanie stylistyki magazynu do opowiadania kluczowych scen (okienka komiksu), świetna obsada, dynamika akcji - wszystko to sprawia, że film się świetnie ogląda. Świetnie ukazany jest charakter lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, atmosfera w środowisku komików, których kariery nabrały rozpędu właśnie w tamtych latach. W dodatku tragiczną w sumie historię Kenneya można odczytać również na poziomie człowieka, który osiąga sukces i jednocześnie też osobistą porażkę kierowany tymi samymi pobudkami - chęcią zaimponowania obojętnym rodzicom. Świetny film, oglądajcie, nawet jeśli niespecjalnie interesuje Was postać Kenneya.

Oryginalna, kontrowersyjna okładka magazynu....
...i nawiązujący do niej plakat reklamujący film.














Czytelniczo był to dość udany tydzień - skończyłam książkę Jasona Hunta o tym jak osiągnąć sukces blogując (tak, ciągle mnie śmieszy ten pseudonim...), ukończyłam rewelacyjne "Zaginione miasto boga małp" Douglasa Prestona i praktycznie w ciągu jednego dnia wciągnęłam "Kredziarza" C.J. Tudor. I może udałoby mi się więcej przeczytać, ale przyszedł weekend, a ja paradoksalnie wtedy czytam mniej niż w ciągu tygodnia. Napoczęłam "Dziecko" Fiony Burton, rozpoczęłam czytanie ebooka "Sun And Her Flowers" Rupi Kaur (oj, popastwię się wkrótce) i "The Seven Husbands of Evelyn Hugo" Taylor Jenkins Reid (najnowsza książka, która ma znakomite recenzje, a tę autorkę wydaje u nas wydawnictwo Amber; brzydkie okładki zawsze sugerowały mi romansidła, ale to chyba jednak nie jest do końca prawda) - obie po angielsku, bo chcę się trochę rozruszać, dawno nie czytałam w tym języku.

Na blogu mogliście poczytać w tym tygodniu o "Czarownicy" Camilli Lackberg, a jeszcze dzisiaj wieczorem znajdziecie tekst o fajnych felietonach Anny Janko. Jutro zaś pojawi się post o moim styczniowym ulubieńcu, czyli o książce "Tamte dni, tamte noce" Andre Acimana (ten tytuł, to tłumaczenie...).

Nie udało mi się poszperać po zbyt wielu blogach - zdecydowanie moje córki nie dawały mi odetchnąć w tym tygodniu, ale mam kilka linków do świetnych blogów, które chcę Wam polecić:

- Rozkminy Hadyny i ciekawa recenzja "Jak zawsze" Zygmunta Miłoszewskiego
- Owca z książką poleca ulubione książki o Kanadzie - uwielbiam takie zestawienia
- odkryłam blog Micha Kultury
- miałam wybrać kilka postów, ale nie potrafię, bo blog Pauliny jest po prostu rewelacyjny i od dawna moim ulubionym źródłem inspiracji książkowych - Miasto Książek.

A dodatkowo link do garści zimowych i wczesnowiosennych zapowiedzi książkowych na LubimyCzytać.

Jestem ciekawa jak Wam minął tydzień, co ciekawego czytaliście i/lub oglądaliście. Porozmawiajmy:)

poniedziałek, 22 stycznia 2018

CZAROWNICA, Camilla Läckberg


Och, jakże straszliwie rozczarowująca była to książka! Jest to jeden z moich ubiegłorocznych zawodów, naprawdę nie spodziewałam się, że aż taką porażką skończy się czytanie czegoś, co miało być rzeczą dość bezpieczną, czysto rozrywkową. Podczas gdy "Pogromca lwów" (link tutaj), czyli przedostatnia część sagi o Fjällbace, dostała ode mnie w miarę entuzjastyczną ocenę jako kryminał zgrabnie poruszający wątek pochodzenia tej cząstki zła w ludziach, która czyni z nich zagrażające otoczeniu potwory, tak żałuję, że w ogóle straciłam czas na najnowszą odsłonę przygód wesolutkiej ferajny z ośrodka wszelkiego zepsucia jakim jest ta mała niepozorna miejscowość w południowej Szwecji.

Osią fabuły teoretycznie powinno być zaginięcie czteroletniej dziewczynki z farmy jej rodziców, ale autorka w tej części tak bardzo skupiła się na wciskaniu gdzie popadnie każdego problemu z tych najbardziej bieżących w społeczeństwie szwedzkim, że ta główna zbrodnia potraktowana jest bardzo po macoszemu, a szkoda, bo przemoc wobec dzieci, jeśli już się pojawia, powinna służyć ukazaniu konkretnego problemu i być piętnowana. Zamiast tego myślą przewodnią są polowania na czarownice, te sprzed kilku wieków i te współczesne. Zanim przejdę do tego, co najbardziej mnie boli w książce, tylko wspomnę, że to było najbardziej leniwe i najbardziej naciągane powiązanie wydarzeń z przeszłości z teraźniejszymi. Lackberg mogła sobie spokojnie darować schemat struktury kryminału, który powiela w każdej części (tragedia sprzed lat odbijająca się cieniem na współczesności), ale niestety tego nie zrobiła, kalecząc jednocześnie wątek, który wydawał się być najmocniejszym i chyba nawet najciekawszym ogniwem całej książki,

Polowanie na czarownice w dwudziestym pierwszym wieku w Szwecji? To biedni uchodźcy ryzykujący życiem, aby dotrzeć do bezpiecznego azylu, tylko po to, by paść ofiarami prześladowań ze strony ciemnych autochtonów. To nastolatki nękane przez innych licealistów. To homoseksualiści ukrywający się ze swoją orientacją przed całym światem. Tak palące problemy, a tak okrutnie autorka się z nimi rozprawia. Taką niedźwiedzią przysługę oddaje ludziom, których one naprawdę dotykają. Sam wątek uchodźców jest po prostu paskudną karykaturą - każde jedno zdanie, które służy jego rozwinięciu, każda opinia wyrażona przez którąkolwiek postać, każdy dialog, to wszystko wygląda jak żywcem przeklejone z komentarzy internetowych puste frazesy, które mają chyba uświadamiać i uwrażliwiać społeczeństwo, ale tak naprawdę są politycznie poprawnym do bólu bełkotem. O tym jak bardzo Lackberg jest szwedzka w takim podejściu uświadomiła mi ostatnio inna przeczytana książka ("Moraliści" Katarzyny Tubylewicz), ale jednocześnie widzę teraz, że jak na Szwedkę jest to bardzo leniwa interpretacja zjawiska, któremu rzekomo pragnie pomóc. Integracja muzułmanów z mocno liberalnymi Szwedami jest bardzo problematyczna, wskazywanie palcem na osoby sceptycznie do niej nastawione nie rozwiąże problemu, będzie za to krzywdząca, bowiem niechęć ta nie wzięła się z niczego. Wina raczej leży po stronie złej organizacji włączania uchodźców w szwedzkie społeczeństwo, czy też właśnie owa nadmierna polityczna poprawność, która nie pozwala na egzekwowanie od przybyłych zasad etycznych obowiązujących w tym kraju, lecz raczej bezradnie zezwala na kultywowanie rodzimych tradycji, nawet jeśli mogą one okazać się tzw. przemocą honorową (ekstremalne i nierzadkie przypadki to skazanie na śmierć członka rodziny z rąk bliskich, gdy ten, ale najczęściej ona, sprzeciwi się ich woli).

Jakby to nie był wystarczająco poważny i angażujący temat, do wiedźmiego kotła autorka dorzuca jeszcze jeden, prosto z pierwszych stron gazet, czyli przemoc wśród nastolatków i robi to w tak niezdarny, komiczny wręcz sposób, że ma się ochotę pozbawić ją dostępu do kanałów informacyjnych albo bezzwłocznie zakazać pisania o takich sprawach. I znów, poważny problem zostaje pokazany w sposób bardzo stereotypowy, a sam wątek kończy się eskalacją w iście amerykańskim stylu - scena jest w zamierzeniu tragiczna, ale tylko w zamierzeniu, bo dla mnie to był jeden z najśmieszniejszych fragmentów, niestety. Bo i tak wszystko służy temu, by te same postaci pokazać w jak najlepszym świetle. Chociaż od pierwszego tomu żaden ze stałych bohaterów nie zmienił się ani na jotę, ci antypatyczni wciąż tacy są mimo upływu lat - przecież ludzie nie zmieniają się wcale, prawda? Generalnie, co by się nie działo, jakiekolwiek nieszczęście by nie dotknęło bohaterów cyklu, nawet gdyby zostali zaatakowani przez stado krwiożerczych zombie, oni i tak stawią im dzielnie czoła, rzucając między sobą wyświechtane, patetyczne frazesy. To jest możliwe, ale nie to, by zwrócić uwagę szefowi, że przekracza swoje kompetencje; lepiej za jego plecami wywracać oczami i traktować go protekcjonalnie. Ach, i wszystko co wiem o Szwedach dzięki Lackberg, to to, że są uzależnieni od bułek cynamonowych, bo w każdym rozdziale ktoś je zjada, i to, że nie ma nic złego w puszczaniu małemu dziecku bajki "W krainie lodu" po kilka razy dziennie. Brawo.

Można się było spodziewać, sięgając po dziesiątą z kolei część cyklu, że nie będzie to już książka najwyższych lotów. Ale jak bardzo zła jest, to dopiero było okropne zaskoczenie. Zainwestowanie czasu w przeczytanie prawie sześciuset stron tego bełkotu to niepowetowana strata czasu, zwłaszcza, że można było go poświęcić  na innego grubasa, który gwarantowałby większą satysfakcję. Nie wiem, czy sięgnę po kolejne dzieło autorki. Mając ciągle w pamięci sceny z książki i rozwiązania, na które Lackberg postawiła, jestem mocno zniechęcona i nie chce mi się już ryzykować, nikt mi nie zwróci czasu, a ciśnienie wolę sobie podnosić jednak kawą.

Jeśli przebrnęliście przez cały post i dotarliście aż tutaj, gratuluję. Nie chcę nikogo zniechęcać do książki, nawet jeśli mnie ona nie przypadła do gustu i nawet w tym przypadku jestem podać coś pozytywnego - wiem, że ktoś w mojej rodzinie, niezaznajomiony z fenomenem skandynawskich kryminałów, z Lackberg tym bardziej, dostał tę książkę na święta. Tej osobie tak się spodobało, że styczeń spędza kursując do księgarni po kolejne części cyklu i namiętnie się nimi zaczytuje. I co ja teraz mogę powiedzieć innego niż: czytajcie i nie oglądajcie się na innych? Ale w sumie to temat na następną pogadankę...

Pogromca lwów (część 9) - Opinia TU

Czarownica, Camilla Lackberg, wyd. Czarna Owca, 8 listopada 2017, tyt. oryg. Hexen, przekład Inga Sawicka, 592 strony

niedziela, 21 stycznia 2018

Mój tydzień w pigułce - 15.01. - 21.01.


W ramach postanowień - nie powiem, że noworocznych, bo skłamię, ale raczej - podjętych w tym tygodniu, publikuję pierwszy, mam nadzieję z wielu, post będący małym podsumowaniem tego, co ciekawego działo się u mnie nie tylko w sferze czytelniczej, ale generalnie na polu kulturalnym. Codzienne blogowanie nie ma u mnie póki co szans, przynajmniej dopóki dzieci nie wyfruną z domu, a do tego (Bogu niech będą dzięki) droga jeszcze daleka, więc cotygodniowy, coniedzielny cykl wydaje się całkiem sensownym rozwiązaniem.

Jak się więc spisałam w tym tygodniu? W sumie nie najgorzej, chociaż mogłoby być lepiej. Trochę więcej samodyscypliny i chwytanie za telefon tylko w określonych porach (jakie uzależnienie od Instagrama?), i mogłabym pewnie pochwalić się jedną przeczytaną książką więcej. Nie ścigam się ze sobą i nie chcę wywoływać na sobie presji, ale ten telefon przydałoby się odstawić, przynajmniej pół godziny z tego czasu straconego poświęcić na czytanie, to jest cel. Jedna (jedyna) ukończona książka to wspaniały "To jest napad!" Marka Wałkuskiego (jak bardzo wspaniała była, możecie przekonać się tutaj). Aktualnie czytam "Zaginione miasto Boga małp" Douglasa Prestona - świetna książka póki co, uwielbiam klimat w stylu Indiany Jonesa czy Tomka Wilmowskiego. Dodatkowo dzisiaj zaczęłam i chyba dzisiaj też ukończę "branżową" lekturę, a jest to "Blog. Pisz. Kreuj. Zarabiaj" Jasona Hunta (trochę mnie śmieszy ten pseudonim, przed oczami mam nie wiedzieć skąd Jasona Bourne'a, ale zakładam, że tak pewnie MIAŁO BYĆ, biorąc pod uwagę styl autora). Jakby nie patrzeć, to jednak pięć lat minęło od opublikowania tej książki i pewne informacje nie są już aktualne, aczkolwiek znalazłam parę dość interesujących i motywujących fragmentów, które mogłabym spróbować wcielić w życie. Ale generalnie nie mam ambicji jeździć Mercedesem i latać w tropiki co dwa tygodnie (z dziećmi to mogłoby być jednak uciążliwe), a to wszystko za pieniądze zarobione na blogu, więc raczej nie grozi mi zostanie gwiazdą Internetu.

Udało mi się obejrzeć do końca serial na Netflixie "Punisher" - ciągle mój ulubiony (anty)bohater. Serial daje radę, na pewno o wieeele krwawszy i dużo lepszy od The Defenders, a o niebo lepszy od Iron Fista (ugh...). Filmowo za to u mnie - pustynia. Nie wiem, gdzie byłam w tym tygodniu, ale na pewno nie grali tam filmów...



Mam nadzieję, że za tydzień uda mi się zasypać Was garścią linków do znakomitych filmików na BookTubie i do fantastycznych postów z moich ulubionych blogów. Dzisiaj jednak ograniczę się do dwóch filmików, tych, które w tym tygodniu najbardziej mi się spodobały :




Kocham oglądać stosy nowo kupionych książek, a już w wykonaniu tych dziewczyn to najbardziej, dwie mega pozytywne i inspirujące osoby.

To by było na tyle, widzimy się za tydzień?:)



czwartek, 18 stycznia 2018

TO JEST NAPAD! CZYLI KAWAŁEK NIEZNANEJ HISTORII AMERYKI, Marek Wałkuski



Charakterystyczna scena: uzbrojeni po zęby ludzie w kominiarkach wbiegają do banku, terroryzują kasjerów i klientów bronią, ładują jak najwięcej pieniędzy w wielkie worki, po czym znikają równie prędko jak się pojawili. Taki klasyczny obrazek z filmu kojarzy prawie każdy, nawet jeśli nie jesteśmy w stanie określić, jaki to był konkretnie film i kiedy go widzieliśmy, niezaprzeczalnie jednak jest to uproszczony schemat napadu na bank, jaki funkcjonuje w naszych wyobrażeniach. Jednak w rzeczywistości, ile napadów na bank, tyle indywidualnych scenariuszy, o czym przekonuje nas dziennikarz radiowej Trójki, Marek Wałkuski, od dziesięciu przeszło lat relacjonujący na antenie radia anegdoty związane z mniej lub bardziej udanymi rabunkami mającymi miejsce w Stanach Zjednoczonych, kolebce napadów na bank. Po przeczytaniu jego książki, "To jest napad!", trudno nie oprzeć się wrażeniu, że stały się one wręcz tradycją narodową tego kraju.

Z raportów FBI wynika, że najwięcej skoków na banki ma miejsce w piątek. Najpopularniejsza pora dnia to godziny przedpołudniowe - od 9 do 11 rano. Położenie banku nie ma znaczenia. Równie często rabowane są banki w dużych aglomeracjach, jak i te na przedmieściach czy w małych miasteczkach. Wbrew temu co pokazuje się w filmach, napady na banki mają zazwyczaj spokojny przebieg. Choć w większości przypadków sprawcy demonstrują broń albo udają, że ją posiadają,  to tylko w jednym na 35 napadów dochodzi do użycia przemocy. W 2016 roku w ponad 4200 napadach obrażenia odniosły jedynie 43 osoby. W wielu przypadkach byli to sami sprawcy, którzy podczas ucieczki spowodowali wypadki samochodowe lub zostali postrzeleni przez policjantów. W 2016 roku podczas napadów na banki zginęło osiem osób, w tym siedmiu rabusiów.
Obok anegdotek znajdziemy również całkiem poważne informacje, autor przybliża nam bowiem historię banków, broni, pieniędzy, jak pracuje policja i FBI, czyli wszystko to, co związane jest z tematem przewodnim książki. Obserwując, jak zmieniał się charakter banków, rodzaj i dostępność broni, a także jak na przestrzeni lat ewoluował scenariusz samego napadu, kto go dokonywał kiedyś, a kto obecnie, możemy wiele dowiedzieć się o samych Stanach Zjednoczonych, wiele nam to mówi o tym jakie zmiany zaszły w społeczeństwie w ciągu tych kilku stuleci. Sporą część poświęcono słynnym napadom i rabusiom, którymi ekscytowały się media i zafascynowani byli postronni obserwatorzy, a ich życie i wszelkie działania poza prawem obrosły w legendę. Ludzie ci znaleźli swoje miejsce w kulturze jako niepokorni buntownicy wyłamujący się z systemu, żyjący na krawędzi, do dzisiaj wszakże stanowią symbol rebelii - dość wspomnieć film z Bradem Pittem, który wcielił się w rolę Jessie James'a czy też choćby odwołania do Bonnie i Clyde'a w piosenkach Beyonce i Jay-Z.

To jest jedna z tych książek, podczas czytania których nie jestem w stanie usiedzieć na miejscu, ale koniecznie muszę podzielić się dopiero co przeczytanym fragmentem z całym światem, ewentualnie z moim mężem, gdyż to właśnie on, nieszczęsny, przeważnie jest na podorędziu. Bombarduję go wówczas serią zdań rozpoczynających się od: "A czy wiesz/wiedziałeś, że..." lub "Słuchaj, to jest dobre...". "To właśnie napad!" jest ogromną skarbnicą wiedzy na temat nie tylko samych napadów, ale i historii i kultury samych Stanów Zjednoczonych. Jestem pełna podziwu dla autora, jak lekko i przystępnie, wręcz w gawędziarskim tonie prowadzi czytelnika przez meandry historii, nie nudząc, ale bawiąc. 

A oto jedna z moich ulubionych anegdot mówiąca o tym, że nie każdy, kto napada na bank, robi to kierowany żądzą natychmiastowego wzbogacenia się:
(..) Zrozumienia u sędziego nie znalazł natomiast siedemdziesięcioletni Lawrence Ripple z Kansas City, który chciał iść do więzienia, ponieważ nie mógł wytrzymać nieustających kłótni z żoną. Gdy we wrześniu 2016 roku po raz kolejny zaczęła się na niego wydzierać z powodu nie naprawionej pralki, wziął długopis i kartkę, napisał coś na niej i wyszedł z domu, zapowiadając, że woli zgnić za kratami, niż z nią żyć. Kilka minut później wszedł do banku i podał kasjerowi kartkę z tekstem: "Mam pistolet . Daj mi wszystkie pieniądze". Gdy otrzymał plik banknotów, siadł na podłodze w korytarzu i wdał się w pogawędkę z bankowym strażnikiem. Po aresztowaniu opowiedział agentom FBI, jaką to zołzę poślubił, i wyjaśnił, że nie mógł wytrzymać ciągłych awantur. Sędzia Carlos Murguia nie posłał jednak Ripple'a do więzienia, tylko wymierzył wyrok pół roku... aresztu domowego.
Książkę serdecznie polecam każdemu, niezależnie od wieku, płci czy zainteresowań - podczas czytania zawsze staram się być obiektywna i zwracać uwagę na wady i zalety mojej aktualnej lektury, a tutaj nie jestem w stanie do niczego się przyczepić. Jest napisana bardzo przystępnie, gawędziarsko, widać duże poczucie humoru autora i naprawdę wiele można się z niej dowiedzieć, nie tylko o samych rabunkach, ale też o kulturze i historii Stanów Zjednoczonych. I jeszcze do tego tak pięknie wydana, że czytanie jej jest czystą przyjemnością - oprawa miękka, ale jednocześnie dość sztywna, aby dać komfort trzymania, gładki, "śliski", jak ja to nazywam po laicku, papier, dużo zdjęć i ilustracji. Może lepiej nie używać zawartych tutaj anegdot i wiadomości do planowania idealnego napadu na bank, ale przeczytać tę książkę naprawdę warto.

A mowa o...

To jest napad!Czyli kawałek nieznanej historii Ameryki, Marrek Wałkuski, wyd. Editio, 25 października 2017r., 336 stron

poniedziałek, 15 stycznia 2018

NOWY ROK, NOWE KSIĄŻKI - TAG KSIĄŻKOWY (2018)


I cóż z tego, że mamy już połowę stycznia za sobą? Kto powiedział, że podsumowania i postanowienia zarezerwowane są tylko dla pierwszego tygodnia nowego roku? Noworoczny tag, który bezwstydnie kradnę od Simona z kanału YouTube Savidge Reads i zachęcam innych do wykonania go u siebie, czy to na blogu, czy na własnym kanale YouTube, jest dla mnie również pretekstem do podjęcia postanowienia dotyczącego mojego blogowania w nowo rozpoczętym, miłościwie nam panującym roku 2018 - a może i dalej. Kilka lat już sobie dłubię te blogi, ten obecny nie jest wszakże moim pierwszym - tamten powstał w 2013 roku i tak mniej lub bardziej intensywnie prowadzony był przeze mnie do połowy 2015 roku, kiedy to pod wpływem ciążowych hormonów usunęłam prawie całą moją działalność czytelniczo-blogową - blog, wieloletnie konta na Goodreads i LubimyCzytać odeszły w niebyt, ostał się tylko Instagram, ale tylko przypadkiem. Od dłuższego czasu widzę więc, co robią inni, jak ludzie prowadzą obecnie swoje blogi i coś mi się nie zgadzało, coś uwierało, coś było nie tak. Przemilczę poziom merytoryczny, bo mnie nie wypada, sama nie reprezentuję jakiegoś mistrzowskiego stylu (ale jestem w stanie powiedzieć, gdzie inni robią błędy, więc chyba nie jest źle?), ale, ojej... Przyszło do mnie olśnienie, łupnęło w głowę w środku dnia, a potem poczułam ulgę, bo w końcu zidentyfikowałam problem, jaki ja miałam z prowadzeniem tego kawałka przestrzeni, problem, który ograniczył liczbę moich wpisów w ubiegłym roku do 24 (sic!). Dwa wpisy na miesiąc teoretycznie, średnio. Książek, które przeczytałam było 85, a więc miałam też o czym pisać.

Gdzie tkwi więc ten problem? Ano w tym, że blogowanie nie jest już zabawą. Rok 2014, najlepszy, najintensywniejszy, jaki miałam w blogosferze, był fajny, bo wtedy to się chyba robiło po prostu inaczej. Gdzie się podziały te swobodne, osobiste wpisy, opisy wrażeń podczas czytania, refleksje, cytaty z książek, ba! nawet mi stosików brakuje, bo to one wciągnęły mnie do blogowania. Teraz na każdym jednym blogu jeno pseudo recenzje, pisane taśmowo, bez polotu, bez pojęcia, byle by coś napisać, byle więcej książek za darmo dawali - a teraz już nawet nie tylko książki, branża odzieżowa i spożywcza też się blogosferę książkową upomina... I ja nie jestem tutaj ponad innymi, nie rzucam kamieniem, ale nawet jeśli chciałabym aspirować do tych najlepszych, bo znam te najbardziej wartościowe miejsca, to i tak odbija mi się to czkawką, bo świadomość własnych niedostatków wiąże mi ręce i blokuje wewnętrznie... Ale hola, hola, nowy rok, nowy blog. Hasło przewodnie - więcej mnie tutaj, w tym roku nie staram się być Kimś Innym, jestem sobą i czerpię z tego radość. Wpisy będą pojawiać się częściej, nie będą to już wyłącznie dłuższe opinie na temat przeczytanych książek, ale i krótsze formy. Coś, co przy moich absorbujących dzieciach (a które nie są? są takie?) nie będzie wymagało zbyt wiele czasu i wysiłku umysłowego, bo często jestem na deficycie, jeśli chodzi o te dwa czynniki, a czasem po prostu potrzebuję niewiele ponad kilka zdań, aby wypowiedzieć się na temat przeczytanej właśnie książki. Wiem, że przynajmniej jedna osoba czyta to, co tutaj wypisuję, mam więc tę błogą świadomość, że nie robię z siebie głupka i nie gadam po próżnicy:)

No to jak już sobie ulżyłam, z wątroby żale zeszły, zabierzmy się za ten tag:

1. Pierwsza czytana/przeczytana książka w 2018?

Jeżeli mój cały rok ma być taki sam, jak książka, którym go rozpoczęłam, to mogę spać spokojnie. "Moraliści" Katarzyny Tubylewicz byli świetnym wyborem na wielkie otwarcie - o tej książce jeszcze pewnie napiszę więcej, teraz tylko wspomnę, że otwiera człowiekowi oczy na wiele aspektów życia, o których nie miał pojęcia. Nie tylko poszerza wiedzę o problemach współczesnej Szwecji, ale też daje dużo do myślenia o naszym własnym podwórku i o byciu dobrym człowiekiem w ogóle, niezależnie od narodowości.
 
2. Które z książek przeczytanych przez Ciebie w 2017 roku poleciłbyś innym do przeczytania w nowym roku?

Dwie książki przychodzą mi od razu do głowy - "Lato" Tove Jansson oraz przeczytany już w końcówce grudnia "Rejwach" Mikołaja Grynberga, te kazałabym wszystkim czytać, bez wyjątku na płeć i wiek.

3. Jakie są Twoje postanowienia książkowe na ten rok?

Moje postanowienia na ten rok są skromne, to po prostu przeczytać przynajmniej 52 książki i czytać różnorodniej, czytać nie tylko nowości, ale i rzeczy starsze, także takie mniej znane, wyhaczone gdzieś w głębinach Internetu.

4. Nowy autor, książka lub gatunek, które chciałabyś przeczytać/poznać w tym roku?

Chciałabym czytać w tym roku więcej fantastyki - mam kilka książek Naomi Novik na półce, autorka, której jeszcze nie czytałam. Nie miałam również przyjemności z Jeffem VanderMeerem, którego trylogia Southern Reach czeka na półce, nadchodząca ekranizacja chyba przyspieszy moje sięgnięcie po nie. Kusi również cykl Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza, który mój mąż połknął ze dwa lata temu, a ja nie bardzo wtedy miałam wenę do czytania takich rzeczy, za to teraz chętnie wciągnęłabym się w jakiś fajnie przedstawiony świat fantastyczny.

5. Które nawyki czytelnicze chciałabyś zmienić?
 
Nawyki, które mnie denerwują i nad którymi chciałabym popracować, nie są stricte czytelniczymi, aczkolwiek mają zdecydowany wpływ na czytanie. Odczuwam palącą potrzebę reorganizacji mojego dnia, zdaję sobie bowiem sprawę, że w obecnym kształcie sporo czasu przepływa mi między palcami, podczas gdy mógłby zostać wykorzystany bardziej efektywnie. Samo ograniczenie bezcelowego sprawdzania social mediów już wygospodarowałoby mi przynajmniej z pół godziny, jak nie więcej czasu na czytanie, tak samo rezygnacja z błąkania się po stronach księgarń i antykwariatów internetowych w celu zakupienia kolejnych książek, podczas gdy mogłabym w tym momencie czytać coś z ogromnego zbioru jaki posiadam.

6. Tegoroczna premiera książkowa, na którą czekasz najbardziej?

Trudne pytanie, ponieważ w każdym miesiącu zawsze znajdę coś interesującego, jednak nie wrobię się w odpowiedź, że czekam na wszystkie... Czekam na każdą dobrą książkę, jaka zostanie wydana w tym roku - jednocześnie mam zamiar dopieszczać i nadrabiać tytuły z lat ubiegłych, przekonamy się, jak mi to wyjdzie.

Chętnie poznam Twoje zdanie, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, nie krępuj się, postaram się je przyjąć na tzw. klatę;)

środa, 10 stycznia 2018

BIAŁY LATAWIEC, Ewelina Matuszkiewicz


Wydawałoby się, że we współczesnej literaturze motyw kobiety, która powraca w swe rodzinne strony będące małą mieścinką gdzieś na prowincji, zostawiając za sobą wielkie miasto, jest już dość mocno wyeksploatowany i nie można tutaj już nic ciekawego wymyślić, a tymczasem debiut Eweliny Matuszkiewicz "Biały latawiec" jednak przyjemnie zaskakuje. Ta nietuzinkowa powieść łączy w sobie wątki obyczajowe i sensacyjne, oddając jednocześnie hołd życiu w niewielkiej miejscowości i przy okazji sprytnie wymyka się utartym schematom, jakimi zwykle najeżone są tego typu książki.

Główna bohaterka, Maja, świeżo rozwiedziona właścicielka butiku internetowego, porzuca bez żalu Warszawę na rzecz rodzinnych Kozienic, aby skupić się na remoncie domku zmarłego dziadka i zbieraniu do kupy swojego życia, ewentualnie na dociekaniu dlaczego ktoś notorycznie się do tegoż domku włamuje i czego ów ktoś szuka. Na szczęście dla mnie, osoby uczulonej na wszelki romans, do perypetii Mai nie zalicza się odnajdywanie Wielkiej Miłości, przynajmniej jeszcze nie w tej części - podejrzewam, że więcej miejsca ten  wątek zajmie w kontynuacji, która jest obecnie w przygotowaniu. Owszem, pojawia się miłość, ale taka, o której mowa w piosence, która stała się inspiracją dla tytułu książki. Gdzieś w tle widzimy miejscową dziewczynę, która traci głowę dla przejezdnego chłopaka, wakacyjna przygoda, która ma słodko-gorzki posmak i nieoczywiste zakończenie, przy czym okazuje się, że jest to historia jedna z wielu, jakie przyjdzie nam tutaj poznać.

Faktem jest bowiem, że Kozienice są domem dla naprawdę nietuzinkowych postaci; wśród nich są m.in. policjant, radiowiec, młodziutka bibliotekarka, prawnik lub też moje ulubione grono emerytek, spotykających się regularnie, aby pod pretekstem partyjki gry w karty poplotkować sobie nad pysznym podwieczorkiem i kieliszeczkiem zacnego napitku. Podoba mi się również, że w tej galerii znajdziemy również wątek prawnika-geja będącego w wieloletnim, aczkolwiek sekretnym związku z burmistrzem. Mnogość bohaterów wcale nie przeszkadza, ba, nawet tak liczni są ogromnym atutem książki, prezentują bowiem całkiem niezły przekrój kozienickiej społeczności. Widać, że autorka ma ogromny dar do tworzenia charakterystycznych postaci, łatwo zapadających w pamięć i nawet jeśli do końca nie identyfikujemy się z nimi, to ich intencje można łatwo zrozumieć. Co do warsztatu pisarskiego, to bardzo podoba mi się lekkie pióro autorki, to jak zręcznie operuje językiem i kreuje atmosferę tego niewielkiego miasta, gorącą i duszną nie tylko dzięki czerwcowym upałom, ale i dzięki sekretom, skrywanych od lat tajemnicom, których korzenie sięgają nawet czasów drugiej wojny światowej.

Tak na marginesie, debiut jest to tym bardziej smakowity z racji opisów jedzenia i gotowania, jakie pojawiają się co kilka stron. To jedna z tych książek, podczas czytania której koniecznie trzeba mieć pod ręką coś do przegryzania, inaczej grozi człowiek ślinotok, ewentualnie sabotowanie lektury poprzez niekończące się wycieczki do lodówki. Bez bicia powiem, że jest to jeden z powodów, dla którego czekam na kontynuację "Białego latawca", moja kulinarna wyobraźnia bardzo docenia ten aspekt twórczości pani Matuszkiewicz.

Zapach ciasta drożdżowego mieszał się z aromatem cytryny. W rondlu na bardzo małym ogniu smażył się agrest z dodatkiem skórki cytrynowej, w piekarniku wyrastało ciasto, do którego Wisława dorzuciła garść agrestu i kilka wiśni. Wiśnie znalazła na parapecie w małym koszyczku, zostawiła je sąsiadka. Reszta owoców stygła w ugotowanym przed chwilą kompocie. I tak z dwóch łubianek agrestu i koszyczka wiśni zrobiła ciasto, kompot, sześć słoiczków dżemu.
Albo:
Przy gotowaniu curry nie należy się spieszyć. Wszystkie składniki obrane i pokrojone powinny czekać w odmierzonych porcjach, dopiero wtedy można rozpalić ogień pod rondlem. Wtedy coraz intensywniejszy zapach ogarnia kuchnię. Rafał najpierw drobno posiekał cebulę, potem poszatkował czosnek i starł spory kawałek imbiru. Sparzył pomidory, zdjął skórkę, pokroił w kostkę i odcedził sok na sicie. Wyfiletował udziec indyka (cóż to dla chirurga!) i zaczął obierać ananasa.
Czysta magia!

Można zatem ocenić w tym akurat przypadku książkę po okładce - bo "Biały latawiec" to nie tylko ciekawa zawartość, ale i mała graficzna perełka i pod tym względem zdecydowanie wyróżnia się na tle innych książek wydawanych u nas w kraju, a już na pewno wśród tych z półki z literaturą obyczajową, zwłaszcza tzw. "kobiecą", gdzie grafik nie wysilając się za wiele nierzadko sięga do tzw. zdjęć stockowych, co zwykle kończy się małym koszmarkiem, który niewiele ma wspólnego z treścią książki. Ale na szczęście nie w tym przypadku. Chwytajcie "Latawca", bo zdecydowanie warto!

Biały latawiec, Ewelina Matuszkiewicz, wydawnictwo Biały Latawiec, grudzień 2017, 320 stron