czwartek, 21 grudnia 2017

ADA BAMBINI, NAUKOWCZYNI, Andrea Beaty, David Roberts



Jak powszechnie wiadomo, w pewnym momencie swojego życia prawidłowo rozwijające się dziecko wkracza w taki rozkoszny etap, gdzie począwszy od samego rana, aż po wieczorne przytulasy przed spaniem, z ust malucha pada ogrom pytań. Jak, gdzie, kiedy, a dlaczego pojawiają się w różnych kontekstach i konfiguracjach. Po godzinie spędzonej na intensywnej interrogacji człowiek ma ochotę zamknąć się gdzieś, a już na pewno w sobie. Nie da się od tego uciec, nie da się z tym walczyć, jedyne wyjście to uzbroić się w dobrą encyklopedię, tudzież (w końcu era smartfona!) mieć pod ręką Wikipedię i po prostu przeczekać. Co jednak zrobić, gdy głód wiedzy nie przemija, a tylko rośnie w miarę jej zdobywania? Oczywiście, należy się cieszyć, w końcu stajemy w obliczu wielkiego geniuszu, a nawet mamy szansę stać się częścią jego sukcesu! O tym, jak wspaniałą sprawą jest nieposkromiona ciekawość u dziecka i do czego może ona doprowadzić, możemy dowiedzieć się z niesamowitej książeczki "Ada Bambini, naukowczyni".


Ada Maria Bambini jest małą dziewczynką, która zachłannie przyswaja sobie wiedzę, wpierw zadając pełno pytań, a gdy uzyskane odpowiedzi okazują się niewystarczające, jej ciekawość prowadzi do naukowego badania rzeczywistości, ku przerażeniu jej rodziny. Okazuje się bowiem, że efektem ubocznym empirycznego poznania świata są zniszczenia, jakich doświadczają przedmioty należące do domowników, a nawet... sam dom.

Mała Ada jest bohaterką idealną na miarę naszych czasów -  daje świetny przykład dziewczynkom, że nie są ograniczone do zabawy lalkami w dom, do tego, czego stereotypowo wymaga się ich płci, czyli do ładnego wyglądania, nie zadawania pytań i nie przeszkadzania dorosłym. Wręcz przeciwnie, powinny podążać za swoją ciekawością, gdziekolwiek miałaby ona je zaprowadzić; liczy się pasja, rozwijanie własnych zainteresowań, zdobywanie wiedzy. Nie na darmo główna bohaterka nazwana została po kobietach, których wkład w rozwój nauki jest nieoceniony: "Maria Skłodowska – Curie odkryła pierwiastki rad i polon i przyczyniła się do wynalezienia aparatów rentgenowskich. Ada Lovelace byłą matematyczką i pierwszą programistką komputerową", jak możemy przeczytać w posłowiu autorki.

Oczywiście, "Ada Bambini" to książeczka w takim samym stopniu skierowana do dziewczynek, jak i do chłopców, wszakże ciekawość świata jest cechą powszechną u wszystkich dzieci, niezależnie od ich płci. Dzięki Adzie mali czytelnicy  mają szansę wyrosnąć na ludzi wolnych od bezsensownych uprzedzeń, pewnych siebie i przyjmujących za pewnik, że mogą w życiu osiągnąć to, czego tylko zapragną, a jedyny warunek, jaki muszą spełnić, to włożyć w realizację swojego pragnienia odpowiednio dużo pracy.



Kolejną fantastyczną rzeczą, która podoba mi się w tej książeczce to fakt, że obserwujemy nie tylko rozwój głównej bohaterki, ale i jej rodziców. Jako kochający i mądrzy opiekunowie starają się wspierać swoje dziecko w odkrywaniu świata, jednak przychodzi w końcu taki moment, gdzie ich cierpliwość zostaje wystawiona na poważną próbę. Jak bardzo ta sytuacja znajduje potwierdzenie w rzeczywistości, wie o tym bardzo dobrze każdy rodzic. Autorzy jednak przychodzą nam w sukurs z małą podpowiedzią, co zrobić, by nie zwariować, a jednocześnie nieprzerwanie być podporą dla przyszłej/przyszłego zdobywczyni/zdobywcy nagrody Nobla. Gdy wydaje się już, że ani prośbą ani groźbą nie da się powstrzymać naukowych zapędów, które wszakże mają lekko destrukcyjny charakter, rodzicom pozostaje jedno wyjście: zakasać rękawy i... zmienić swój sposób myślenia. Nie bać się brudu czy porażki, ale współpracować z dzieckiem. Tylko zjednoczone siły rodzinne mają szansę na sukces: rodzice, którzy wraz z dzieckiem szukają odpowiedzi na nurtujące je pytania nie tylko dyskretnie mogą monitorować jego eksperymentalne zapędy i minimalizować ewentualne szkody, ale też dają mu odpowiednie wsparcie i bliskość, jakiego potrzebuje, aby w pełni móc zrealizować swój potencjał.

Na specjalną wzmiankę zasługuje rewelacyjna oprawa graficzna książeczki. Piękne kolorowe ilustracje zachęcają do sięgnięcia po nią i jednocześnie wspaniale uzupełniają rymowany tekst, pozwalając dziecku na śledzenie emocji udzielających się bohaterce i jej otoczeniu.


Warto zatem zaopatrzyć domową biblioteczkę w przygody małej Ady, niezależnie od płci i wieku małego czytelnika. Najbardziej skorzysta z nich zapewne dziecko w wieku przedszkolnym, ale jako zwolenniczka podsuwania książek od najmłodszych lat uważam, że i mniejszy maluch może spokojnie książeczkę sobie pooglądać, badawczo obejrzeć każdy obrazek, a potem także posłuchać o Adzie. Wszak czym skorupka za młodu nasiąknie... Dodam jeszcze, że "Ada Bambini" została bezwstydnie przetestowana na dziecku: po zakończonej lekturze obiekt badań zabrał się ochoczo do przeprowadzania rozmaitych eksperymentów na zabawkach, tak więc książeczka działa bez zarzutu.


W ofercie wydawnictwa, oprócz Ady Bambini, znajdziemy książeczki o dzieciakach obdarzonych równie interesującymi pasjami:




Ada Bambini, Naukowczyni, Andrea Beaty, ilustracje David Roberts, wydawnictwo Kinderkulka, 26 października 2017, tyt. oryg. Ada Twist, Scientist, przekład Łukasz Witczak, 32 strony

środa, 8 listopada 2017

IKIGAI, Ken Mogi


Zacznijmy od tego, że trwający obecnie trend na poradniki podpowiadające jak na przykładzie nawyków mieszkańców innego państwa osiągnąć szczęście, przez długi czas mnie nie ruszał. Jako mama dwóch małych ruchliwych dziewczynek, wiem, czego potrzebuję, aby osiągnąć ten rodzaj zadowolenia, o który się rozchodzi na kartach tych pięknie wydanych książek - jestem najszczęśliwsza, kiedy mam przy sobie moją rodzinę, a drugi taki moment następuje, kiedy wszyscy oni idą sobie grzecznie spać i mam czas dla siebie, który przeważnie i tak oznacza zaśnięcie nad książką, ale hej, przez pół godziny będzie hygge, czy inaczej nazywająca się filozofia, brzmiąca jak nazwa mebla rodem z Ikei. Zgódźmy się, że jestem raczej sceptycznie nastawiona do tego typu literatury, bo wierzę, że mówi ona z reguły o sprawach bardzo oczywistych, w bardzo specyficzny sposób - książki te zachwycają oprawą graficzną, wizualnie z pewnością dostarczają wielu pozytywnych wrażeń, jednak tutaj kończy się ich funkcjonalność, prędzej posłużą jako album do przeglądania niż wartościowe źródło informacji. Skąd więc u mnie zachwyt  książką, która teoretycznie wpisuje się w tę modę? Bo "Ikigai" jest czymś innym i wielka chwała mu za to.

Zanim przejdziemy do wyjaśnień, co to właściwie takiego, wyznam jeszcze, że nic mnie tak nie drażni jak forma, którą mają poradniki. Wstęp, w którym autor na pięćdziesięciu stronach przekonuje czytelnika jak cudowną książkę trzyma w rękach i jak bardzo pomoże mu ona zmienić życie, a potem kolejne rozdziały w których autor jakby zapomina o istnieniu wstępu i znowu tłumaczy czytelnikowi, że czytana właśnie książka zaraz, już za moment dokona rewolucji w jego życiu, a potem nie wiadomo kiedy pojawia się strona końcowa. Na szczęście w przypadku "Ikigai" nie ma z tym problemu, to nie jest standardowy poradnik, ale bardziej przewodnik po tej filozofii, "odkrywcza wyprawa" jak mówi sam autor, japoński neurobiolog wykładający w Tokyo Institute of Technology, i ma rację. Ta niewielka książeczka przedstawia jak w Japonii ikigai wcielane jest w życie i na czym ono polega.

Ikigai to wywodząca się właśnie z  Japonii filozofia opierająca się na pięciu filarach: zaczynanie od rzeczy małych, uwalnianie siebie, harmonia i trwanie, drobne przyjemności i tu i teraz. "Nie wykluczają się wzajemnie, nie wymagają wyrzeczeń, a jeden nie jest ważniejszy od drugiego. Są jednak nieodzowne dla zrozumienia ikigai.(...)"* Samo ikigai tłumaczy się jako "powód, dla którego chcesz wstać z łóżka", mnie zaś wstawanie przychodzi ciężko, więc po cichu liczyłam, że dowiem się, jak pokonać lenia porannego i zacznę wstawać bladym świtem rześka i szczęśliwa mimo przespania tylko kilku godzin. Oczywiście, niewiele się zmieniło pod tym względem, ale choć brutalna rzeczywistość każe mi porzucać ukochane leże, robię to trochę bardziej świadomie. Wiem, że zaraz wstawię wodę na herbatę, którą będę mogła się podelektować, może dodatkowo do pysznego śniadania dorzucę kostkę gorzkiej czekolady na osłodę, może nawet będą trzy kostki, ale z pewnością poprawi mi to nastrój. I wiem, że jutrzejszy poranek nie będzie gorszy, bo chociaż wstanę wcześniej niż reszta Polaków, to będę miała dodatkowe pół godziny na zrobienie gorącej czekolady, do której dorzucę pianki i bitą śmietanę. To jest ikigai. To, że od czasu do czasu coś napiszę i opublikuję na blogu też jest ikigai - bo robię coś dla siebie, coś co sprawia mi radość. Fajnie, jeśli znajdzie się ktoś, kto to doceni, ale liczy się przede wszystkim moje zadowolenie.

Ale mój ulubiony przykład na stosowanie ikigai na zdecydowanie większą skalę pochodzi właśnie z książki Kena Mogi i świadczy jednocześnie o tym, jaka ona jest cudowna. A mianowicie chodzi o cykliczną renowację świątyni Ise, jednej z najważniejszych instytucji religii shinto, uważanej za najświętszej miejsc kultu religijnego.
"Co dwadzieścia lat Wewnętrzne i Zewnętrzne chramy są ostrożnie rozbierane, po czym w nowym miejscu powstaje kolejny, dokładnie taki sam budynek, wznoszony ze świeżego drewna. Obecna siedziba pochodzi z 2013 roku, a kolejna odbudowa odbędzie się w 2033 roku. Zachowane świadectwa pokazują, że taka rekonstrukcja odbywa się przez ostatnich 1200 lat, a odstępstwa zdarzały się tylko wtedy, gdy toczyły się walki lub trwały niepokoje społeczne. Aby nowa świątynia była dokładnym odwzorowaniem poprzedniej, niezbędne są staranne przygotowania. Na przykład hinoki (cyprysik japoński) to drzewo, które trzeba sadzić z kilkudziesięcioletnim wyprzedzeniem, by wykorzystać bale podczas przebudowy. Żeby ich nie zabrakło, w całej Japonii znajdują się rezerwaty hinoki przeznaczonych na potrzeby świątyni. Niektóre bale muszą mieć określone wymiary, co zapewniają tylko drzewa rosnące ponad 200 lat.(...)"**
Jestem pod ogromnym wrażeniem - zachwyca mnie ta dokładność, dbanie o szczegóły, wybieganie tak bardzo w przyszłość z planowaniem, aby w następnym pokoleniu nie zabrakło odpowiednich budulców do odtworzenia świątyni. Zachwyca również sumienność i odpowiedzialność ludzi, którzy pracując w kompleksie świątynnym są częścią mechanizmu o przeszło tysiącletniej tradycji, dzięki któremu miejsce to trwa niezmiennie w harmonii od tylu wieków, wpisując się jednocześnie mocno w założenia ikigai. Jest to najbardziej imponujący przykład funkcjonowania tej filozofii w kulturze japońskiej, ale nie jedyny w książce. Takich smaczków jest zdecydowanie więcej i to pochodzących z różnych dziedzin życia, np. gastronomii, sumo czy ze środowiska fanów mangi i anime.

Brak nachalności typowej dla poradników, mnogość informacji na temat życia i kultury w Japonii, lekki i niespieszny ton, którym autor snuje swoją opowieść, stanowią o sile tej niewielkiej i dość niepozornej książeczki. Czy warto po nią sięgnąć? Nasze problemy po jej przeczytaniu nie przestaną magicznie istnieć i nie staniemy się z miejsca najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi. Ale pomijając jej wartość edukacyjną, bo naprawdę można dzięki niej poznać odrobinę lepiej ten fascynujący kraj jakim jest Japonia, to myślę, że społeczeństwu, które ma status jednego z najbardziej długowiecznych na świecie, można okazać trochę zaufania.


Ikigai. Japońska sztuka szczęścia, Ken Mogi, wydawnictwo Wielka Litera, 11 października 2017, tyt. oryg. The Little Book of Ikigai, przekład: Małgorzata Maruszkin, 208 stron

Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Wielka Litera.


*   Ken Mogi, Ikigai, wy. Wielka Litera, str 7
** Tamże, str 117-118 

czwartek, 2 listopada 2017

NA CO POLOWAĆ W LISTOPADZIE? Subiektywny przegląd zapowiedzi książkowych.


Po wielkim boomie książkowym, jaki miał miejsce we wrześniu i październiku, gdzie stanowczo można było nabawić się oczopląsu od nadmiaru wspaniałych premier, listopad prezentuje się skromniej, ale wciąż atrakcyjnie na tyle, że nie jestem w stanie wybrać tylko kilku, a mam ich całą listę, zapisaną zresztą drobnym maczkiem. Zanim pokażę Wam, co mnie najbardziej zaciekawiło, powiem, co nie wzbudza we mnie żadnych uczuć pozytywnych, od czego będę trzymać się z daleka, a mianowicie od książek z motywem świątecznym - ta literatura "kobieca" gorszego sortu z zamyślonymi głęboko pięknymi paniami bądź męskie torsy, tyle że wchodząca w sezon prezentowo-choinkowy, romanse w akompaniamencie "Last Christmas" - brrrr, nie... Podziękuję także najnowszej książce Remigiusza Mroza, o czym by ona nie była, a także wytworowi Mrozopodobnemu, czyli "Komisarzowi" Pauliny Świst. I chociaż jestem tam całkiem aktywna, "Zostań gwiazdą Instagrama" prędzej posłużyłaby mi jako podstawka pod kubek z herbatą niż książka, którą mogłabym wziąć na poważnie.

Zatem niniejszym przedstawiam subiektywny wybór nowości książkowych ukazujących się w listopadzie, oto pozycje, które mam nadzieję prędzej niż później trafią na moje półki:)

Jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie książek w tym miesiącu zdecydowanie jest "Jak zawsze" Zygmunta Miłoszewskiego, autora, którego bardzo sobie cenię - już 8.11.(W.A.B.). Intryguje również nowy John Green "Żółwie aż do końca" (22.11., Bukowy Las), chociaż w sumie bardziej z sympatii do autora, którego kanał na YouTubie regularnie oglądam. Obiecująco zapowiada się również nowy Salman Rushdie (21.11., Rebis), Stanisław Barańczak (29.11., Agora), a także dwie książki od Prószyński i S-ka, czyli "Przede wszystkim" V.Redel (7.11.) i "Zaufanie" H.James (23.11.). No i jeszcze Maciej Płaza "Robinson w Bolechowie" (22.11., W.A.B.).

Pora na kategorię łączoną, czyli literatura świąteczno-dziecięco-młodzieżowa. Jedyne książki o świętach, jakie jestem w stanie zaakceptować, przynajmniej w tym roku, to "Amelia Bedelia i Boże Narodzenie" Peggy Parish (23.11., W.Literackie) i "Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie" Charlesa Dickensa (6.11., Zysk i S-ka). Pięknie ilustrowane wydanie "Aksamitnego królika" Margery Williams (23.11.) i "Uprowadzenie Księcia Margaryny" Marka Twaina (9.11.) to propozycje od Prószyński i S-ka, natomiast od Media Rodzina pozycje, które mam na oku to cudowne ilustrowane wydanie "Fantastycznych Zwierząt i jak je znaleźć"(7.11.) oraz "Angara córka Bajkała"(30.10.)

Smakowitości z literatury faktu: od Wydawnictwa Literackiego "Pojutrze" Pauliny Wilk (8.11.) i "Białowieża. Szeptem" Anny Kamińskiej (8.11). "Dom pod biegunem" (6.11., Wydawnictwo Bezdroża), "1947. Świat zaczyna się teraz" (8.11., Wydawnictwo Poznańskie) i "Siedem lat w Tybecie"(20.11., Zysk i S-ka).

Ponieważ chętnie sięgam po wartościową kobiecą literaturę, z przyjemnością wpisuję na listę niniejsze pozycje: dwa słynne przemówienia dwóch znakomitych pisarek, czyli "Wszyscy powinniśmy być feministami" (13.11., Zysk i S-ka) i "Życie jest sztuką" (22.11., Media Rodzina), najnowszą książkę Sylwii Chutnik (8.11., W.A.B.), "Siostry. Niesamowita historia życia kobiet z rodziny Mitford" (30.11., Wydawnictwo Kobiece) i pierwszą powieść dla dorosłych Elizy Piotrowskiej, pisarki, tłumaczki i rysowniczki związanej do tej pory z literaturą dziecięcą (6.11., Media Rodzina).

Półka z fantastyką: na pierwszy ogień pójdzie nowa książka autora Marsjanina, której akcja również rozgrywa się w kosmosie, chociaż tym razem trochę bliżej, bo na Księżycu. Premiera "Artemis" 22.11. (Muza). Kusi Tolkien (21.11.), kusi Eddings (7.11.), obie książki nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Od 8.11. dostępny będzie "Azyl" Grzędowicza (Fabryka Słów), od  .11. pierwsza część "Dawcy Przysięgi" Sandersona (MAG), a od 27.11. "Mity skandynawskie" Rogera Lancelyna Greena (Zysk i S-ka).

Równie ciekawie zapowiada się w tym miesiącu sensacja. Nowa Shari Lapena (6.11., Zysk i S-ka), nowa Camilla Lackberg (8.11.) i "Dziewczyny z Roanoke" Amy Engel (22.11.), obie książki od wydawnictwa Czarna Owca. Premierę ma również kolejny tom z Williamem Wistingiem "Gdy morze ucichnie" (22.11., Smak Słowa), a także nowa książka Kathryn Croft "Tylko jedno kłamstwo" (8.11., Burda Książki). No i najnowsza książka Dmitra Glukhovskego "Tekst" (8.11., Insignis), w której autor odchodzi od fantastyki na rzecz thrillera.

Znaleźliście coś dla siebie? A może czekacie na jakiś ciekawy tytuł, którego nie uwzględniłam? Dajcie znać w komentarzach:)


czwartek, 26 października 2017

CZASAMI KŁAMIĘ, Alice Feeney


Książka Alice Feeney oparta jest na dość oryginalnym i pozornie prostym pomyśle. Oto młoda kobieta o imieniu Amber w wyniku wypadku trafia do szpitala w stanie śpiączki. Ponieważ jest zarazem bohaterką i narratorką, dowiadujemy się od niej, że gdzieś tam głęboko zachowana jest jej świadomość, kim jest i kim są ludzie ją odwiedzający. Niestety, Amber nie pamięta wydarzeń, które doprowadziły ją do szpitalnego łóżka, na podstawie rozmów, które do niej docierają, stara się dojść prawdy. Dość powiedzieć, że jedyne co kołacze jej się w głowie, to fakt, że jej małżeństwo przechodziło poważny kryzys, zaś jej ostatnim wspomnieniem jest kłótnia z mężem. Pierwszy wniosek, jaki jej się zatem nasuwa, jest taki, że to właśnie mąż usiłował ją zabić. Jaka jest prawda?

Ile prawdy, tyle kłamstw - ta sentencja świetnie podsumowuje wydarzenia, jakie mają miejsce w książce. Chociaż zaczyna się niepozornie, im dalej w las, tym bardziej zdezorientowany będzie czytelnik, na co bez wątpienia ma wpływ sposób, w jaki opowiedziana jest cała historia. Mamy bowiem podział na trzy perspektywy czasowe: przedtem, czyli wydarzenia z dzieciństwa bohaterki sprzed piętnastu lat, wtedy, czyli wydarzenia mające miejsce na tydzień przed wypadkiem oraz teraz, czyli pobyt w szpitalu. Gdy będziemy poznawać kolejne wątki i będziemy próbowali dopasować do siebie te fragmenty wiedzy, jakie zostaną nam ujawnione, warto mieć wciąż na uwadze słowa, które nie na darmo stanowią tytuł (a także w sumie spojler?) książki. Dość powiedzieć, że autorka w bardzo sprawny sposób odkrywa przed nami fakty, które rzucają nowe światło na bohaterów i zupełnie zmieniają sposób, w jaki ich postrzegamy, przy okazji wprawiając czytelników w stan osłupienia.

Jak już wspomniałam na samym początku, opowiadanie historii przez kobietę pozostającą w śpiączce jest ciekawym wyborem, który jednak wydaje się być ryzykowny. Trzeba bowiem sprawić, aby czytelnik uwierzył, że narratorka jest bezradna, zarówno wobec tego, co dzieje się wokół niej, a także wobec własnego ciała, które momentami wydaje się być najbardziej zdradliwe. Na szczęście autorce udaje się tego dokonać, a jednocześnie przez ten zabieg zapewnia swojej bohaterce na wstępie ogromny kredyt zaufania, kto bowiem nie współczułby człowiekowi będącemu na granicy życia i śmierci? Pomimo moich pozytywnych wrażeń mam jednak pewne zastrzeżenia. Owszem, lektura jest wciągająca i zaskakująca, ale jednocześnie wpisuje się w pewien trend, który każe autorom thrillerów/kryminałów/książek sensacyjnych tworzyć mało wiarygodnych bohaterów, począwszy od książki, od której wszystko się zaczęło, czyli "Zaginionej dziewczyny", a potem "Dziewczyny z pociągu", "Pary zza ściany" i innych. W tym aspekcie "Czasami kłamię" nie stara się nawet stwarzać żadnych pozorów, bowiem już sam tytuł krzyczy o tym z okładki, trudno więc oczekiwać czegoś innego. Oczywiście, wykonanie jest bardzo dobre, ale miło byłoby dodać do tego otoczkę większej tajemnicy, co wprawniejszy czytelnik może jednak przewidzieć, jakie asy w rękawie trzyma autorka. Szkoda również, że tło społeczne nie jest bardziej rozbudowane, a zamiast tego pojawia się leniwy stereotyp biedniejszej, patologicznej rodziny w zderzeniu z bogatą i sympatyczną, zwłaszcza, że moim zdaniem ma to dość spory wpływ na całą fabułę.

Myślę, że czytelnicy rozpoczynający swoją przygodę z thrillerami czy literaturą sensacyjną, a także ci bardziej zorientowani na literaturę obyczajową, będą zadowoleni z wrażeń podczas lektury, jak i po jej ukończeniu. Wytrawniejszy miłośnik książek z dreszczykiem może być usatysfakcjonowany przebiegiem akcji, traktując "Czasami kłamię" jako przyjemny przerywnik pomiędzy książkami o cięższym ładunku gatunkowym. Dobra i wciągająca rozrywka na jeden, dwa jesienno-zimowe wieczory.

Czasami kłamię, Alice Feeney, wyd.W.A.B., 8 listopada 2017, tyt. oryg. Sometimes I Lie, przekład: Agnieszka Walulik, 400 stron

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 24 października 2017

SPOTKANIA. OPOWIEŚĆ O WIERZE W CZŁOWIEKA, Marian Zembala w rozmowie z Dawidem Kubiatowskim


W kontekście pierwszego udanego przeszczepu serca jego sukces głównie kojarzony jest z profesorem Zbigniewem Religą, tymczasem był to efekt wytężonej i mozolnej pracy całego zespołu, co znakomicie ukazuje film Łukasza Palkowskiego z 2014 roku pt.: "Bogowie". Gdyby nie wkład i poświęcenie grupy lekarzy, którzy wierzyli w sens swoich działań i walczyli dzielnie z każdą rzucaną im przez los przeszkodą, dzisiejsza medycyna, a zwłaszcza transplantologia, nie dawałyby tylu możliwości i zapewne wielu ludzi nie dostałoby nigdy szansy na nowe życie dzięki operacjom, które dzisiaj są na porządku dziennym. Udział w tym przełomowym dokonaniu miał, obok wspomnianego już  Zbigniewa Religii i Andrzeja Bochenka, właśnie profesor Marian Zembala, rozmówca Dawida Kubiatowskiego w wywiadzie-rzece "Spotkania. Opowieść o wierze w człowieka".

Słynny kardiochirurg, były Minister Zdrowia, dyrektor Śląskiego Centrum Chorób Serca, pionier polskiej transplantologii, który jako pierwszy w kraju przeszczepił płuco-serce - profesor jest niezwykle zasłużonym człowiekiem, który pomimo osiągniętych sukcesów twardo stąpa po ziemi. Naturalnie, większość wywiadu poświęcona jest tematowi medycyny i jest to całkowicie zrozumiałe, biorąc pod uwagę dokonania profesora w tej dziedzinie i emocjonującą historię, której stał się częścią, gdy podjął współpracę z prof. Religą. Przede wszystkim mamy szansę dowiedzieć się, jak wyglądały pierwsze przełomowe transplantacje serca z perspektywy profesora Zembali, którego aktywny wkład jest naprawdę nieoceniony. Profesor wspomina także pobyt w Holandii, gdzie zdobywał szlify w zawodzie kardiochirurga ucząc się u boku najsłynniejszych lekarzy w tej dziedzinie, rozwój zabrzańskiego centrum kardiochirurgii, swoją polityczną karierę, ale wypowiada także na bardzo ważne tematy, takie jak etos pracy lekarza, stosunek do chorych, eutanazja, homoseksualizm, religia. W wywiadzie spory jego fragment poświęcony jest filmowi "Bogowie", przy powstawaniu którego profesor miał swój znaczący udział jako konsultant, a który to film pokazuje z jak wielkim wyzwaniem lekarze mieli do czynienia i jak wielka była ich determinacja, aby ich działania zwieńczone były sukcesem. Ale rozmowa nie skupia się tylko na tych aspektach życia profesora, sporo miejsca poświęconego jest jego rodzinie, której jest oddany i która, wraz z pasją do sztuki i sportu, stała się odskocznią od nieodłącznego stresu, jaki idzie w parze z karierą.

Cały wywiad czyta się przyjemnie, jest to bardzo satysfakcjonująca lektura. Profesor jest skromnym i spokojnym, inteligentnym człowiekiem, co czuć wyraźnie w wyczerpujących wypowiedziach, jakich udziela na pytania rozmawiającego z nim Dawida Kubiatowskiego. Z całej zaś rozmowy wyłania się obraz niesamowicie inteligentnego, ciepłego i pełnego pokory mężczyzny, który bagażem doświadczeń mógłby obdarzyć spokojnie kilka osób i tym samym motywuje do bycia aktywnym człowiekiem i do większej wiary we własne możliwości. I może wydawałoby się, że dialog o meandrach medycyny i polityki nie będzie wystarczająco pociągający dla przeciętnego czytelnika, jednak okazuje się, że jest inaczej, książka jest bardzo interesująca, porusza wiele ciekawych kwestii. Widać, że pytający jest dobrze przygotowany, bardzo dobrze orientuje się w biografii lekarza i wie, jak pokierować rozmową, aby uzyskać interesujące go odpowiedzi i zachować spójność wywodu, który podzielony jest na kilka rozdziałów, każdy zaś poświęcony jest innemu tematowi. Moja jedyna uwaga dotyczy powtórzeń tych samych nazwisk, sytuacji, które profesor przywołuje w kilku różnych fragmentach, co nadaje odrobinę nienaturalny ton, a co prawdopodobnie jest zwykłym przeoczeniem ze strony redakcji.

Wywiad z profesorem jest prawdziwą lekcją pokory wobec życia, losu i wobec ludzi, od których możemy się wiele nauczyć, jeśli tylko schowamy własne ego do kieszeni. Mam nadzieję, że nie jest to wartość zdewaluowana, chociaż dzisiaj często zdarza nam się zapominać, że nie jesteśmy tak wyjątkowi jak nam się wydaje i często przeceniamy własne możliwości, nie dając dojść do głosu autorytetom, których też coraz mniej z pokolenia na pokolenie. Warto sięgnąć po rozmowę z profesorem Zembalą, aby przekonać się, że kluczem do osiągnięcia sukcesu jest nie tylko talent, ale i ciężka praca, a także świadomość, że w każdej sytuacji ma się wsparcie najbliższych. Polecam tę książkę uwadze każdego, kto chce dowiedzieć się czegoś o najnowszej historii medycyny w Polsce i jednocześnie poznać niesamowitą postać, jaką jest profesor Marian Zembala, prawdziwy lekarz z powołania, humanista, człowiek pełen empatii. Naprawdę szkoda, że są to cechy coraz rzadziej spotykane, nie tylko u lekarzy, ale i w całym naszym społeczeństwie. Jest to z pewnością osoba, która może się stać autorytetem każdego z nas.

Spotkania. Opowieść o wierze w człowieka, Marian Zembala w rozmowie z Dawidem Kubiatowskim, wyd. editio, 27 września 2017, 376 stron
Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu editio.

czwartek, 19 października 2017

DUCHY JEREMIEGO, Robert Rient


Trudny to temat, przemijanie. Człowiek nie lubi myśleć o nim, spycha gdzieś w głąb umysłu, chowa po kątach i nie chce do niego wracać. Co szczęśliwsi żyją beztrosko, jakby opcja wyjścia z tego świata ich nie dotyczyła. Ale TO jest, TO czeka i jest bardzo sprawiedliwe, bo nikomu nie przepuści. Nie da się nikomu wykpić na ładne oczy. Czasami do człowieka dotrze ta prawda, kopnie go w tą przysłowiową twarz, aż mu zadzwoni w uszach. Że to ja. Że może nie kiedyś. Że może jutro. Że może zaraz. I otwiera się taka czarna dziura w głowie i człowiek w nią wpada, i leci, i leci, i wie, że dolecieć nie może. Myśleć o tym trudno, ale chyba jeszcze trudniej jest pisać o umieraniu tak, aby nie wyszła z tego patetyczna opowieść, bo to temat niebezpieczny i łatwo jest sprowadzić wszystko do laurki dla odchodzących, a można przecież inaczej. I "Duchy Jeremiego" właśnie są tym czymś innym.

Tytułowy Jeremi jest dwunastolatkiem wychowywanym samotnie przez matkę, ojciec dawno temu znikł z pola widzenia i słyszenia. Rodzina Jeremiego jest niewielka: matka, lekko zwariowana ciotka, dziadek z "alshajmerem" i rak matki. Jakby mało tutaj jeszcze było bólu, to dodatkowo okazuje się, że dziadek za młodu został zesłany na Syberię, babka straciła całą rodzinę w obozie koncentracyjnym, po czym po kilku dekadach popełniła samobójstwo, bo mówiły do niej duchy, a sam Jeremi dowiaduje się, że jest Żydem. Nie, zdecydowanie nie jest to optymistyczna książka. Wydawać by się mogło, że autor wybrał najbardziej traumatyczne przeżycia jakie mogą trafić się człowiekowi na przestrzeni życia i wrzucił je do jednego worka, aby sprawdzić co się stanie po ich wymieszaniu, ale o dziwo, to wszystko łączy się w zgrabną całość. Mało tego, taki zabieg sprawia, że można odczytywać tę historię na różne sposoby. Nie jest już tylko opowieścią o bolesnym, brutalnie wymuszonym przez rzeczywistość przejściu z beztroskiego dzieciństwa w dorosłość, to nie tylko ta pierwszoplanowa relacja i cierpienie człowieka opuszczanego z człowiekiem odchodzącym. To również historia o odnajdywaniu siły do przeżycia w niesprzyjających ku temu okolicznościach i to nie tylko na przykładzie Jeremiego, ale i tego dziadka, w którego duszy wciąż po wielu latach wieją mroźne Syberyjskie wichry, pani Marii, która, mając w pamięci pobyt w obozie koncentracyjnym, "uważa, że śmierć jest zarezerwowana dla wszystkich", babki Elizy, która uległa nawiedzającym ją głosom.

W "Duchach Jeremiego" pojawia się motyw drugiej wojny światowej, ale podobnie jak ma to miejsce w "Dygocie" czy "Rdzy" Jakuba Małeckiego, jest to Wielka Historia, która toczy się gdzieś w tle, a na pierwszy plan wysuwają się ludzie, których życie w efekcie ulega nieodwracalnej zmianie i nie tylko oni pozostają na zawsze okaleczeni psychicznie, odbija się ona również cieniem na następnych pokoleniach, co widać na przykładzie rodziny Jeremiego, czyli kolejno jego dziadka, matki i ciotki. Mam wrażenie, że stawiając nieprzemijający ból wywołany przez wojnę obok tego, który staje się pokłosiem nieuleczalnych chorób, autor skłania nas w pewien sposób do zastanowienia się, czym jest cierpienie, czy da się określić, kto cierpi bardziej. Czy ból wojennych doświadczeń jest wart więcej od bólu kobiety, która musi bólowi wywołanemu przez wyniszczającą ją chorobę nadać pozory normalności w imię dobra dziecka, które i tak musi pozostawić osierocone na pastwę losu? Jaki jest sens w cierpieniu? Czy uszlachetnia, tak jak przyjęło się mówić, czy to tylko frazes, oferowany tym, którzy zostają doświadczeni przez los? Stawiający sobie te pytania dwunastolatek nie różni się niczym od dorosłego, który mógłby się znaleźć na jego miejscu, i jeden, i drugi poczuje tę samą bezradność wobec wydarzeń, na które wpływu mieć nie może.

To nie jest łatwa książka. Chociaż narracja prowadzona jest z perspektywy dziecka i czuć w niej tę ujmującą naiwność i typową dla dzieci beztroskę, i chociaż od pierwszych stron czytelnik zostaje wciągnięty w wir opowieści, ciężar jaki ona niesie z sobą czuć jeszcze długo po jej ukończeniu. Nie będę zaprzeczać, jestem pod ogromnym wrażeniem; to była jedna z tych książek, gdzie widząc, że zostało już 40, 30, 20 stron do końca człowiek ma ochotę przestać czytać, chociaż wie, że czytać nie przestanie, bo nie ma takiej siły, która by go do tego zmusiła. To taka książka, w której moje myśli okazywały się być myślami bohatera. Moje lęki i wątpliwości pojawiały się na kartach książki, na pytania, których nigdy nie zdecydowałam się nikomu zadać, zostały udzielone odpowiedzi. Odbieram ją bardzo emocjonalnie, ale jednocześnie nie sądzę, aby to była tania emocjonalność. Nie czuję się zmanipulowana przez autora, ale nie odmawiam mu zręczności w prowadzeniu historii, poskładanie elementów takich jak wojna, dziecko i rak w tak piękną, ale jednocześnie wolną od patosu opowieść wymaga wielkiej wprawy i delikatności, i właśnie to czuć podczas czytania.

I na sam koniec mój ulubiony cytat, bez mała trafiony w dziesiątkę:

Jak odprowadziliśmy krowy do ich domu i wróciliśmy do naszego, to kuchnia i pokój były już wysprzątane, nawet dwa okna pani Maria umyła.
- Pani to musi lubić sprzątać.
- Nigdy nie mów do kobiety, że lubi sprzątać.
Duchy Jeremiego, Robert Rient, wyd. Wielka Litera, data wydania: 27 września 2017, 294 strony

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Wielka Litera.


niedziela, 15 października 2017

CELIBAT, Marcin Wójcik


W Polsce jest około 31 tysięcy księży katolickich- diecezjalnych i zakonnych. Profesor Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu Józef Baniak prowadził badania wśród duchownych, w sumie przebadał ponad tysiąc osób. Wyszło mu, że:
- 60% procent księży jest lub było w związku z kobietami
- 53,7% księży chciałoby mieć własne rodziny
- 68% z tych, którzy odeszli ze stanu duchownego, porzuciło kapłaństwo z powodu celibatu
- 78% byłych księży chciałoby być nadal księżmi, będąc jednocześnie żonatymi
- 77% dorosłych i 83 % młodzieży jest przeciwnych celibatowi

Celibat obowiązujący kapłanów Kościoła rzymskokatolickiego od dawna budzi wiele emocji. Główny argument zwolenników zniesienia tej praktyki jest paradoksalnie tym samym, którego używają ich przeciwnicy: wyrzeczenie się przez księży swojej cielesności poprzez wstrzemięźliwość seksualną i rezygnację z wchodzenia w związki małżeńskie staje się barierą oddzielającą ich od reszty społeczeństwa. Tam, gdzie ci pierwsi widzą problem w postaci braku płaszczyzny porozumienia wobec dylematów życia codziennego wiernych -  bezżenni księża wszakże mają być przewodnikami rodziny, gdzie ich brak wiarygodności przejawia się np. w momencie prowadzenia nauk przedmałżeńskich - ci drudzy zaś mówią o roli nadanej przez samego Boga i jedynej słusznej ofierze składanej Mu przez Jego sługę, jaką ma być czystość duchowa i cielesna. Jak w praktyce przedstawia się stosowanie do tej zasady, możemy przekonać się dzięki jednej z najgłośniejszych premier tej jesieni, poruszającej ten mocno kontrowersyjny i jednocześnie dość popularny w naszym kraju temat.

 "Celibat" Marcina Wójcika jest zbiorem rozmów przeprowadzonych przez autora na temat sensu stosowania się do tej zasady z osobami, których dotyczy ona bezpośrednio, czyli z księżmi, aczkolwiek autor udziela głosu również osobom, które pozostają bądź pozostawały w związku z osobą duchowną, jest tu miejsce również dla byłych duchownych. Wyjątkiem w formie jest rozdział poświęcony seminarium duchownemu, który ma formę dziennika prowadzonego przez kandydatów na księży, dzielących się swoimi obserwacjami i wątpliwościami. Sam autor ma wiele doświadczenia w tym temacie z racji kilku lat spędzonych w seminarium duchowym, gdzie jednak nie zdecydował się na przyjęcie święceń. Absolwent Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, były dziennikarz "Gościa Niedzielnego", obecnie związany z "Dużym Formatem", ma na koncie już jedną książkę, wokół której również towarzyszyło wiele kontrowersji, a mianowicie "W rodzinie ojca mego", reportaż, który podejmował próbę wniknięcia i poznania otoczenia związanego z ojcem Rydzykiem i jego medialnym imperium.

Równie dobrze podtytuł na okładce mógłby brzmieć "Sekretne życie księży", bowiem rozważania bohaterów stają się pretekstem do opowieści o tym, co tak naprawdę dzieje się za zamkniętymi drzwiami plebanii i do czego naprawdę skłonni są ludzie, którzy ją zamieszkują. Okazuje się, że obłuda towarzyszy duchownym już od samego początku kariery, jeszcze podczas nauki w seminarium, gdzie obok poważnej indoktrynacji przechodzą prawdziwą szkołę życia. Adoracja przez kolegów i księży na wyższych stanowiskach, napaści na tle seksualnym z pewnością otwierają oczy wielu i są źródłem zwątpienia, a nawet rezygnacji ze wstąpienia do duchowieństwa. Są tacy, którzy z wyrachowaniem zgadzają się na wszystko lub przymykają oczy na to, co dzieje się obok nich, mając na względzie dostatnią i bezpieczną finansowo przyszłość. Przyszłość duszpasterza, w której główne miejsce zajmują: alkoholizm, napastowanie, korupcja, chciwość, pedofilia. Kościół zamiatający pod dywan molestowanie dzieci, Kościół płacący po cichu alimenty na nieślubne dzieci. Obłuda wydaje się być wpisana w pełnioną przezeń funkcję. Owszem, zdarzają się prawdziwi księża z powołania, dla których wyrzeczenia w imię Boga są ciężarem znoszonym z pokorą, a swoje życie mimo obecnej w nim samotności i smutku z niej płynącego, starają przeżyć z godnością i w zgodzie z własnym sumieniem, jednak wydają się występować w zdecydowanej mniejszości.
Kiedy trafiłem do parafii, wiedziałem, że proboszcz był wcześniej związany z biskupem pomocniczym. Związek nie trwał długo (...)
Planowaliśmy orgietki przy śniadaniu. Wystarczyło, że któryś powiedział: "Co dziś pijemy?". To był taki kod. Jak się rozebraliśmy po "Wiadomościach", to cały wieczór chodziliśmy bez majtek - do kuchni po jedzenie, do piwniczki po napoje. Bywało, że ktoś z parafian zadzwonił na domofon, chciał coś załatwić w kancelarii. Nie otwieraliśmy.
Kto powinien przeczytać "Celibat"? Łatwiej jest określić, kto raczej nie powinien tego robić. Mimo świadomości niektórych zachowań księży, o których słyszy się raz za razem w mediach, lektura może zaszokować czytelnika, wprawić go w niesmak i zażenowanie. Jeśli będzie nim osoba mocno związana z Kościołem, o głębokiej wierze, może jej być trudno pogodzić się z przedstawionymi tu wyznaniami i historiami, i należy być tego świadomym przed sięgnięciem po książkę Wójcika. Natomiast każdy, kogo intryguje co dzieje się, gdy za wiernymi zamykają się drzwi i kapłani zostają sami, z pewnością nie zawiedzie się reportażem Marcina Wójcika. Jest to pozycja wartościowa,  przekraczająca jednocześnie wiele tabu, ale pozwalająca spojrzeć z trochę innej strony na księży, na ich życie wewnętrzne, motywacje, które nimi kierują. Uświadamia, że mimo całej sakralności pełnionej przezeń funkcji, po drugiej stronie stoi tylko człowiek, nieidealny, mające te same słabości i odczuwający te same pokusy jak ci, którym ma zapewnić duchowe przewodnictwo. I chociaż w wielu przypadkach dochodzi do bulwersujących zachowań i poważnych nadużyć, nie można nie współczuć mężczyźnie, który przechodzi przez życie tęskniąc za tym, co dla innych jest tak naturalne i na wyciągnięcie ręki, a jemu pozostaje tylko rola biernego obserwatora i nieustająca samotność, której czasami nawet sam Bóg nie jest w stanie wyleczyć.


Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu, Marcin Wójcik, wyd. Agora, data wydania: 13 września 2017, 304 strony

Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Agora.

wtorek, 10 października 2017

BUNTOWNICZA MŁODOŚĆ, C.D.Payne


Koniec XVIII wieku przyniósł światu nieszczęśliwie zakochanego romantyka, który wobec nieodwzajemnionej miłości popełnił samobójstwo. "Cierpienia młodego Wertera" prawie z miejsca stały się dziełem popularnym w swoich czasach, a młodzi mężczyźni chętnie naśladowali tytułowego bohatera, począwszy od kopiowania jego stylu ubierania, na... samobójstwie skończywszy. Przenieśmy się dwieście lat do przodu. Stany Zjednoczone, rok 1993. Wydana została "Buntownicza młodość. Dziennik Nicka Twispa", a młodzi ludzie ponownie znaleźli bohatera na miarę swoich czasów, z którym mogli się swobodnie identyfikować. Książka okazała się tak popularna, że powstały kolejne części przygód nieszczęsnego nastolatka,a w 2009 roku powstała filmowa adaptacja. I tu sprecyzujmy, że popularność ta ograniczała się jedynie do USA. W Polsce dopiero od czerwca tego roku możemy cieszyć się tłumaczeniem pierwszego tomu. Czy ponad dwadzieścia lat jakie upłynęło od napisania powieści nie wpłynęło jednak na jej odbiór przez współczesnego czytelnika?

Kim jest główny bohater? To zdecydowanie bardzo specyficzna postać, podobnie zresztą jak nietypowy jest charakter samej książki. Nick Twisp jest czternastoletnim chłopcem, o ponad przeciętnej inteligencji i dość przeciętnych, jak na ten wiek, zainteresowaniach. Życie Nicka prawie dosłownie podporządkowane jest jednemu tylko celowi: utracie dziewictwa. Hormony buzują w młodym ciele, dokoła pełno bodźców, jak choćby w postaci coraz to młodszych dziewczyn jego ojca, a Nick popada w obsesję na punkcie seksu. Kontakty nastolatka z płcią przeciwną dość skutecznie, ku jego wielkiej zgrozie, utrudniają geniusz chłopaka i typowe dla okresu pokwitania wykwity skórne. Kiedy więc spotyka na swojej drodze dziewczynę, dorodną przedstawicielkę płci pięknej, równie, a może nawet bardziej inteligentną, która nie tylko nie ucieka na jego widok, ale wydaje się odwzajemniać zainteresowanie chłopaka, wydawać by się mogło, że oto nastąpi kres jego zgryzot i odtąd jego życie będzie już tylko lepsze. Otóż nic bardziej mylnego, bowiem los piętrzy trudności przed rozkochanym Nickiem, piętrzy je również sam obiekt uczuć, dziewczyna nie czuje się bowiem jeszcze gotowa na związek i stawia chłopakowi pewne wymogi do spełnienia, na które ten ochoczo przystaje, dowodząc, że zakochanie i rozsądek nie idą w parze.

Utrzymana w formie dziennika prowadzonego przez głównego bohatera i narratora, książka odwołuje się do tradycji powieści łotrzykowskich i spełnia wszystkie wymogi tej odmiany gatunkowej.  Jest więc wywodzący się z mieszczańskich nizin społecznych bohater, który nie czuje przynależności do miejsca swojego pochodzenia, a wręcz je odrzuca i nim gardzi, podobnie jak i ludźmi, którzy go otaczają, jedynym wyjątkiem jest tutaj jego przyjaciel Lewus, który usiłuje mu dotrzymać kroku w szalonych pomysłach. Pierwsze i od razu ciężkie boje Nick stacza z rodzicami, będącymi po rozwodzie egoistami, którzy przerzucają się odpowiedzialnością za coraz to gorsze wybryki syna. Matka, od wychowywania syna - starsza córka dawno uciekła z domu - woli orbitowanie wokół kolejnych partnerów, z których zdaniem liczy się bardziej niż z własnym synem. Ojciec, niespełniony pisarz, dusigrosz, zmienia dziewczyny na coraz młodsze, a winę i frustrację za nieudane życie zrzuca na Bogu ducha winnego syna. Ciężko więc dziwić się młodemu bohaterowi, który, obdarzony dużą dozą sprytu i fantazji, nie chce się pogodzić z tak niewesołą rzeczywistością i pakuje się w coraz to nowe tarapaty, zdawałoby się testując wytrzymałość wszystkich dookoła. Robi to w zawrotnym tempie, zupełnie nie zważając na konsekwencje i z każdą przygodą niebezpiecznie zbliżając się do momentu, gdy w końcu posunie się za daleko i złamie prawo.

Czytając "Buntowniczą młodość", nie sposób nie czuć lekkiego niesmaku, bowiem autor nie szczędzi czytelnikom opisów masturbacji, obrazowo prezentuje kolejne stadia rozwoju pryszczy, dużo miejsca poświęca, co jest dość zrozumiałe, bo przecież mowa o sfrustrowanych seksualnie młodych mężczyznach, członkom - tu palmę pierwszeństwa trzyma najlepszy przyjaciel Nicka, Lewus, obdarzony dość specyficznym przyrodzeniem, co staje się punktem wyjścia wielu perypetii. Chociaż pisarz przekracza tę subtelną granicę dobrego smaku, jest to zabieg celowy. To pewnego rodzaju wyzwanie w stronę odbiorców, pytanie, czy będą pruderyjni i będą się oburzać, że nastolatek jest wulgarny i niewyżyty, i myśli tylko o jednym, czy też popatrzą trochę głębiej, przyjrzą się dokładniej i dostrzegą to wszystko, co się dzieje wokół niego. Czy dostrzegą brak oparcia w rodzicach, brak wzorca, jakim mógłby się kierować, brak bezpiecznego domu, absurdalne mechanizmy rządzące szkolnym systemem, socjopatów i pedofili, którzy przyczajeni czekają, aby zrobić ruch, media, które żerują na ludzkich nieszczęściach, ale poświęcają im czas dopóty, dopóki na horyzoncie nie pojawi się kolejny dramat, na którym można zarobić. Payne zwraca nam na to wszystko uwagę, robi to poprzez właśnie tego pryszczatego młodzieńca i jego inteligentne, skrzące się od humoru i ironii, uwagi.

A zatem, czy "Buntownicza młodość" przetrwała upływ dwóch dekad? Czy współczesna młodzież odnajdzie się w tej szalonej, ironicznie dowcipnej książce? Soczysty język, bezpośredniość w mówieniu o seksie i wulgarność przyćmią z pewnością niejeden cukierkowaty romans o mdłych bohaterach i nieskomplikowanej fabule, jakie ostatnimi czasy szturmują listy bestsellerów. Warto zaznaczyć, że właśnie przez wzgląd na te cechy jest to lektura odpowiednia jednak dla osób powyżej szesnastego roku życia, a nawet całkiem dorosłych. Czytelnik sięgający po nią musi być także świadomy, że prezentuje ona dość specyficzne poczucie humoru i często usiłuje zawstydzić bądź zaszokować - jednak obserwacje świata czynione przez bohatera, krytyka otaczającej go rodziny, nauczycieli i ludzi, z którymi wchodzi nieszczęśliwie w interakcje, są fenomenalnie uszczypliwe i bardzo trafne, i stanowią sens książki Payne'a. I chociaż Nick Twisp złapałby się za głowę, gdyby zobaczył dzisiejszą technologię, to sam proces dojrzewania nie zmienił się zbytnio w ciągu tych dwudziestu lat, ciałami nastolatków wciąż niepodzielnie rządzą rozbuchane hormony, więc niejeden chłopak, niejedna dziewczyna będzie mogła dostrzec w zmaganiach Twispa z życiem odrobinę siebie.

Buntownicza młodość. Dziennik Nicka Twispa, C.D.Payne, wyd. Stara Szkoła, czerwiec 2017, tyt. oryg. Youth in Revolt, przekład: Mirosław Śmigielski, 302 strony

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Stara Szkoła.

piątek, 29 września 2017

W ZASADZIE TAK, Jacek Fedorowicz


Chociaż dzisiaj brzmi to bardziej jak coś, co moglibyśmy przeczytać na przykład u Orwella, jeszcze do roku 1990 w Polsce, a właściwie w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej cenzura była na porządku dziennym. Wszelkie treści, przed podaniem ich do obiegu publicznego za pomocą mediów, trafiały do specjalnie powołanej instytucji, gdzie cenzorzy decydowali czy są one zgodne z odgórnymi zaleceniami komunistycznej partii rządzącej PZPR. Jeśli były to mogły zostać opublikowane bez żadnych ingerencji (a zdarzało się to rzadko). Gorzej działo się w przypadku tych, co do których zgłaszano wątpliwości. Zaleceniem było przeredagowanie ocenzurowanych zdań czy fragmentów, a oczywiście najdrastyczniejszym rozwiązaniem była odmowa publikacji bądź nawet jej zakazanie. Jeżeli chodzi o same książki, ostatecznie na wykazach dzieł niedopuszczonych do druku i dystrybucji widniało około pięć tysięcy tytułów, a były to m.in. "Między ustami a brzegiem pucharu" Marii Rodziewiczówny, seria o Winnetou lub pozycja dla dzieci i młodzieży "Życie i przygody małpki"(link do krótkiego spisu na stronie Wikiźródła, można tam również zapoznać się z treścią co poniektórych książek).

Po co ta krótka lekcja historii? Być może Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, jesteś w podobnym wieku jak ja, czyli raczej nie pamiętasz końcówki PRL-u, a nawet urodziłaś/eś się w późniejszych latach, czyli tamte klimaty są Ci obce i możliwe, że tak jak ja potrzebujesz, aby trochę przybliżyć Ci jak wyglądały realia w Polsce w roku 1975, kiedy to po raz pierwszy wydana została książka Jacka Fedorowicza "W zasadzie tak". Napisana lekko i z polotem, niesamowicie dowcipna, była kontynuacją prowadzonej przez autora od 1973 roku audycji "Poradnia Zdrowia Psychicznego" na antenie programu III Polskiego Radia. Jak pisał sam autor we wstępie: "Jedynym celem poradni jest zapewnienie pacjentom szczęścia w życiu codziennym. Nasze szczęście codziennie zależy wyłącznie od naszego samopoczucia. Dobre samopoczucie osiągniemy poprzez  odpowiedni stosunek do tych zjawisk życia codziennego, które nam nasze samopoczucie psują. Odpowiedni stosunek oprzemy na: a) poznaniu istoty zjawiska, b) wyuczeniu się odpowiedniego modelu zachowań i reakcji na zjawisko."

Na przestrzeni kilkunastu rozdziałów czytelnicy mogli zatem zapoznać się z najbardziej istotnymi aspektami codziennego funkcjonowania, a mowa o m.in. dawaniu napiwku, podpisywaniu umowy, składaniu reklamacji, czy też piciu kawy, bo wypicie porządnie zaparzonej kawy, która jeszcze przy okazji była dobrej jakości graniczyło swego czasu z cudem. Po zapoznaniu z tematem, autor błyskotliwe tłumaczył jaką metodę postępowania należało przyjąć, aby jak najbardziej efektywnie i przy jak najmniejszym wysiłku i niepotrzebnym stresie poradzić sobie z problemem. Lub też po prostu, jakie nawyki w sobie wyrobić i jaką postawę przyjąć, aby spokojniej żyć i nie tracić zdrowia i czasu na rzeczy, których zmienić się nie dało, a z którymi walka była po prostu bezcelowa. Wszystko to bez ani jednego słowa krytyki w stronę władz państwowych, dzięki którym rzeczywistość wyglądała tak, a nie inaczej. "My krytykować nie będziemy, jakakolwiek myśl o krytyce jest nam obca i proszę nie spodziewać się, że cokolwiek zostanie w niniejszej książeczce skrytykowane." Jest to być może również powód, dla którego publikacja rzeczonej książki była możliwa - nie ma w niej żadnego komentarza politycznego, ani jednego odniesienia do sytuacji politycznej w Polsce, całość utrzymana jest natomiast w tonie grzecznym, humorystycznym i pełnym szacunku do czytelnika, ale i również do przedmiotów "badań", czyli urzędników, sprzedawczyń itp. Na wzmiankę zasługują także ilustracje autorstwa pana Fedorowicza, które są świetnym uzupełnieniem "przewodnika" i żartobliwym komentarzem do niego.

Czy "W zasadzie tak" przetrwało próbę czasu? Dlaczego mielibyśmy dzisiaj zwrócić uwagę na tę właśnie książkę, jakby nie patrzeć, powstałą i odnoszącą się do epoki, której już nie ma? Chociaż problemy, które w kolejnych rozdziałach porusza autor już nas na szczęście nie dotyczą, dzięki temu jak obrazowo i rzetelnie zostały przedstawione, możemy sobie łatwo wyobrazić jak funkcjonowali ludzie w latach siedemdziesiątych, jak wyglądała ich codzienność i jakie małe batalie musieli staczać w sytuacjach, które dzisiaj przeważnie wydają się abstrakcyjne. Co prawda, niektóre aspekty pozostają niezmienione, ponieważ są po prostu wpisane w naszą narodową mentalność. Trudno mówić o przedawnieniu rozdziału traktującego o ciężkim losie osoby niepijącej alkoholu, ponieważ czy to czterdzieści lat temu, czy dzisiaj, duża część społeczeństwa wciąż patrzy z pewną dozą nieufności na kogoś, kto pozostaje niewzruszony na nieśmiertelne: "Co, ze mną się nie napijesz?" Mimo tego, książka Jacka Fedorowicza bez wątpienia stała się kopalnią wiedzy o charakterystycznych dla PRL-u absurdów.

Wchodzę do urzędu, staram się wykrzesać z siebie maksimum życzliwości dla urzędników, wczuwając się w ich sytuację. Oni mogą załatwić moją sprawę, ale przecież nie muszą. Co więcej: nie powinni. Zbyt szybkie załatwienie mojej sprawy mogłoby ściągnąć na nich różne podejrzenia, na przykład te, że ich przekupiłem. Staram się ich zrozumieć, a zrozumieć znaczy wybaczyć. Więc wchodzę do urzędu wybaczliwy, w duchu ustalając sobie z góry termin następnej wizyty. Oczywiście, wychodzę z niczym, ale mój stan jest cudowny: żadnych nerwów, złości, żadnego podnoszenia głosu. A gdyby udało się załatwić? Czy potraficie sobie to szczęście? Zupełnie niedostępne dla tych, co od razu nastawiają się, że urząd istnieje po to, aby sprawnie i szybko załatwiać.
Dzisiaj na ścianach większości hoteli wiszą płaskie telewizory LED, podwózkę złapiemy używając aplikacji w telefonie, teoretycznie w urzędach mamy wiele ułatwień, które pozwalają szybciej załatwić wiele spraw, jak choćby metodę „jednego okienka". I chociaż tyle się zmieniło od 1975 roku, i chociaż mamy w kraju dobrobyt, to czasem trudno jednak opędzić od myśli, że i teraz przydałby się przewodnik po naszej współczesności. Z drugiej strony nasuwa się kolejna myśl niewesoła, że tak już się nie pisze i tak się nie rysuje, i na tego rodzaju kulturalną krytykę już nikogo nie stać. Czy warto mieć pełne półki w sklepach i wolność słowa, jeśli to słowo tak bardzo straciło na wartości?

W zasadzie tak, Jacek Fedorowicz, wyd. Wielka Litera, 2017, 152 strony

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Wielka Litera.

wtorek, 26 września 2017

JESIENNY TAG KSIĄŻKOWY


No i nadszedł ten czas w roku. Dni stają się coraz krótsze, wieczory coraz dłuższe, swetry i ciepłe dresy zdominowały sklepy odzieżowe. Wszystkie osoby ciepłolubne załamują ręce wobec wizji prawie półrocznego ochłodzenia, a my, miłośnicy cieplutkich kocyków, egipskich ciemności o piątej po południu i kubka herbaty/kawy/kakao przyjemnie grzejącego nasze dłonie, jesteśmy bliscy ekstazy. Cóż lepiej wprowadzi nas w jesienny nastrój niż przygotowanie sobie listy lektur na najbliższe kilkadziesiąt wieczorów? Bo zakładam, że kocyki i kubki już mamy w gotowości. Może moje odpowiedzi na pytania z jesiennego tagu książkowego pozwolą znaleźć komuś następną najlepszą październikową/listopadową/grudniową książkę:)

Kocyk, herbata i książka, czyli powieść idealna na jesienne wieczory.

"Ani śladu Elizabeth" Emmy Healey nie jest zbyt znaną książką, a szkoda, bo to całkiem ciekawa pozycja. Śledzę nominacje do Women's Prize for Fiction, a debiut Healey znajdował się na długiej liście w 2015 roku, stąd moje nią zainteresowanie. Bohaterką jest starsza kobieta, Maud, u której stopniowo pogarsza się pamięć. Maud jest przekonana, że jej przyjaciółce Elizabeth, której nie może nigdzie znaleźć, stało się coś złego, usiłuje dojść prawdy pomimo coraz większych dziur we wspomnieniach. Staruszka stara się temu zaradzić jak może, zostawia sobie różne tropy, które mają pomóc jej pamiętać - notatki, przedmioty, cokolwiek co ma związek z tą dziwną sprawą. Wysiłek jaki w to wkłada owocuje przywołaniem gdzieś z zakamarków myśli tragicznej historii sprzed wielu, wielu lat, kiedy to jej siostra niespodziewanie zniknęła, również w niewyjaśnionych nigdy okolicznościach. Historia kryminalna nie zawodzi, aczkolwiek tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie, jest po prostu niesamowicie wiarygodnie przedstawiony proces demencji u człowieka i to z punktu widzenia samego chorego, w tym małe, niby nieistotne rzeczy, które świadczą o tym, jak poważny jest to problem (najbardziej chyba pozostawione wszędzie w domu kubki z ledwo napoczętą herbatą). Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym jak będzie wyglądała starość, a dzięki przeczytaniu "Ani śladu Elizabeth" posunę się do stwierdzenia, że prawie przekonałam się o tym na własnej skórze. Wielka w tym zasługa młodziutkiej autorki, która napisała tę książkę zainspirowana opieką nad swoimi dwiema babciami; widać ogrom pracy i merytoryczne zapoznanie się z problemem demencji, to wszystko składa się na bardzo trafny obraz tego, z czym człowiek musi się zmierzyć w wieku podeszłym.

Czy jest to książka pasująca do kocyka i kubka? Jak najbardziej; kto powiedział, że te warunki nie sprzyjają czytaniu niepokojących książek?



Kalosze i kałuże, czyli książka, która zapewniła Tobie wiele frajdy.

"Jak przejąć kontrolę nad światem nie wychodząc z domu" Doroty Masłowskiej była dla mnie niczym zabawa na placu zabaw, pozwalająca na odprężenie, jednocześnie niebywale inteligentna i zabawna. Spostrzeżenia Masłowskiej odnośnie kultury, a już popkultury najbardziej, były bezcenne i wywoływały u mnie na przemian salwy śmiechu i bezbrzeżnego podziwu. Gdybym tylko mogła, posadziłabym ją, Dorotę Masłowską, przed telewizorem i kazała oglądać te wszystkie nonsensowne, niepotrzebne programy, a potem musiałaby dzielić się ze mną swoimi przemyśleniami...I to jest chyba jedyny słuszny sposób w jaki można oglądać tak zwaną telewizję rozrywkową.



Hulający wiatr, czyli powieść, która targała Twoimi emocjami.

Żyłam spokojnie swoim nudnym życiem, z daleka od wszelkich zawirowań świata, a potem sięgnęłam (na wpół świadomie) po "Dziewczynę z sąsiedztwa" Jacka Ketchuma i nic już nigdy nie było takie samo. Jeżeli wydaje Ci się, że wiesz co to przemoc, przeczytaj "Dziewczynę"...To nie będzie wiatr, to będzie prawdziwy huragan, który spustoszy Twoje sumienie i pozostawi je niespokojnym na długie, długie dnie.



Deszczowa pogoda, czyli ogromny wyciskacz łez, czyli...

"Siedem minut po północy" Patricka Nessa. Co bardziej wyciska łzy niż historia chłopca, który nie może się pogodzić z ciężką chorobą matki i tym, co nieuniknione? Łapcie za karton chusteczek i nie pozwólcie nikomu się oglądać podczas czytania, bo będzie brzydko...



Złota polska jesień, czyli królowa trzeciej pory roku.

"Wichrowe wzgórza" Emily Brontë, czyli moja najukochańsza książka z epoki, jedna jedyna słuszna opowieść o miłości i szaleństwie. Uwielbiam wracać do tej historii, na wrzosowiska, gdzie wyje wiatr i do tych tajemniczych domostw, gdzie nocami nie dają spać odgłosy skrobania w okno...Nie wyobrażam sobie książki, która smakuje lepiej jesienią jak tylko właśnie ta.



środa, 13 września 2017

PARA ZZA ŚCIANY, Shari Lapena


"Para zza ściany", czyli kolejna książka, która powstała na fali sukcesów "Zaginionej dziewczyny" i "Dziewczyny z pociągu", idealnie wpisuje się w założenia tzw. "domestic thrillera", którego akcja z reguły dzieje się w środowisku rodzinnym, domowym, czyli tym tradycyjnie uznanym za bezpieczne, co skutecznie obalają kolejne powieści utrzymane w tej stylistyce. Autorką jest Kanadyjska pisarka, była prawniczka i nauczycielka, dla której "Para" była debiutem literackim, który prawie z miejsca zdobył międzynarodowy rozgłos.

Młodzi małżonkowie, Marco i Anne, pewnego pięknego wieczoru spotykają się z sąsiadami, tudzież lepszymi znajomymi z domu obok, na proszonej kolacji. Mimo iż opiekunka ich sześciomiesięcznej córeczki odwołuje przyjście, nie rezygnują z wizyty, lecz postanawiają dziecko pozostawić samo w domu uśpione w łóżeczku i kontrolować co pół godziny, czy wszystko z nim w porządku. Ta metoda zdaje się zdawać egzamin aż do momentu, gdy grubo po północy wracają do domu i zastają drzwi wejściowe uchylone, zaś łóżeczko córeczki, jeszcze pół godziny wcześniej słodko śpiącej, ziejące pustką. Kto i dlaczego uprowadził malutką Corę?

Jednym z największych plusów "Pary zza ściany" było wykorzystanie motywu depresji poporodowej, choroby o której mówi się wciąż za mało. Matka zmagająca się z tym problemem zwykle narażona jest na stygmatyzację przez społeczeństwo, bo przecież stan macierzyństwa to stan błogosławiony, a niewyspana i styrana, niefunkcjonująca inaczej jak z niemowlakiem na rękach kobieta powinna tryskać zawsze pozytywną energią oraz optymizmem. Autorka całkiem zgrabnie poradziła sobie z tym tematem, wplatając go w fabułę książki. Nie jest to oczywiście wnikliwa analiza samopoczucia matki, bo nie o to tutaj chodzi, ale jej kondycja psychiczna jest pretekstem do snucia rozważań czy będąc w takim stanie pozostaje odpowiednią osobą do sprawowania opieki nad dzieckiem i w świetle zaginięcia dziewczynki rodzi się pytanie, czy mogłaby się przyczynić do jej skrzywdzenia, a nawet do śmierci.

Szczerze mówiąc, nie miałam jakichś większych oczekiwań wobec tego thrillera; okazał się być dokładnie tym, czego się po nim spodziewałam, czyli czytadłem absorbującym na tyle, by wciągnąć mnie w fabułę, ale nie na tyle genialnym, aby nie zapomnieć o nim w kilka dni po odłożeniu go na półkę. Kilka ciekawych zwrotów akcji i dość zaskakujący finał niestety nie potwierdziły gorących zapewnień o wyjątkowości tej pozycji zawartych w blurbie, raczej utwierdziły mnie one w przekonaniu, że mam do czynienia z czymś po prostu dobrym, co czasami jest wystarczającym powodem by po książkę sięgnąć, wszakże nie każda lektura musi być wyjątkowym dziełem, wstrząsającym przeżyciem, czasami po prostu może być dobrze, może być na raz, i tak właśnie jest w przypadku "Pary zza ściany".

W lipcu premierę miała (na rynku anglojęzycznym) kolejna książka autorki, The Stranger In The House. Jej opis (młode małżeństwo, jedno z nich ulega wypadkowi i traci pamięć w dość niejasnych okolicznościach, jak mogło do tego dojść/czy aby na pewno ta osoba cierpi na amnezję, czy tylko udaje, bo tak jest jej wygodnie przez wzgląd na tajemniczy czynnik) trochę mnie niepokoi, mam nadzieję, że autorka nie powiela pomysłów ze swojego debiutu, ale zaskoczy czymś nowym, o czym będę chciała się przekonać, gdy tylko ta książka zostanie wydana i u nas.

Para zza ściany, Shari Lapena, wyd. Zysk i S-ka, 2016, tyt. oryg. The Couple Next Door, przekład: Piotr Kuś, 336 stron

czwartek, 7 września 2017

BAJKI NA LEŚNYCH ŚCIEŻKACH, Sławomir Pejas


Moja czteroletnia córka uwielbia wspólne głośne czytanie (a jej półtoraroczna siostra powoli do niej dołącza), a najwięcej radości przynosi lektura różnych wierszyków i rymowanek. Chętnie po nie sięgam, bo nie dość, że sprawiają przyjemność dziecku, to jeszcze mają ogromną wartość edukacyjną, zarówno przez treść jak i formę. "Bajki na leśnych ścieżkach" zaintrygowały mnie więc nie tylko piękną okładką, ale i zawartością, czyli rymowanymi opowiastkami o leśnych zwierzakach, i ciekawa byłam jak zostaną przyjęte przez córeczkę.


Mamy tutaj sześć różnych historii o zwierzętach i roślinach, jedne są dłuższe, inne krótsze, ale wszystkie w ciekawy sposób przedstawiają perypetie mieszkańców lasu. W tych kilku opowieściach spotykamy się z misiami, żabkami, sowami, owadami, małymi i większymi bohaterami, którzy wpadają w różne tarapaty albo znajdują się w niecodziennej dla siebie sytuacji, a z każdej bajki płynie wartościowa lekcja dla dziecka. Może ono porównać swoje doświadczenia z przeżyciami leśnych stworzeń i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Jedynym minusem były lekkie zgrzyty w postaci nie do końca prawidłowo dobranych rymów. Sprawiały one wrażenie wymuszonych i w miejscu gdzie się pojawiały zwłaszcza głośne czytanie traciło rytm, ale to moje jedyne zastrzeżenie co do tej książeczki.


Jednym z największych plusów tej książeczki i cechą, która od razu przyciąga uwagę czytelnika, są niesamowicie piękne ilustracje Katarzyny Urbaniak. Już sama okładka jest zachwycająca i skłania małego odkrywcę do wodzenia paluszkiem od zwierzaka do zwierzaka, a i wewnątrz rysunki nie zawodzą. Są znakomitym uzupełnieniem historii, którym towarzyszą.


Myślę, że "Bajki na leśnych ścieżkach" trafią ze swoim przekazem do dzieci już czteroletnich, chociaż oczywiście sama książeczka zaciekawi też te młodsze, choćby i oprawą graficzną. Pięknie wydane i pouczające "Bajki" na pewno sprawdzą się jako prezent dla niejednego małego czytelnika i będą znakomitym dodatkiem do dziecięcej biblioteczki, jeśli nie największą jej ozdobą.

Bajki na leśnych ścieżkach, Sławomir Pejas, Wydawnictwo Dygresje, 2017, 51 stron


Za udostępnienie egzemplarza książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Dygresje.

poniedziałek, 4 września 2017

UPADEK NADZIEI, Kacper Rybiński



Za górami, za lasami...Tak niewiele wystarczy do przeżycia fantastycznej przygody. Wyobraź sobie przez chwilę, że siedzę obok Ciebie na kanapie, za oknem zapadł właśnie zmrok, a my schowani pod kocykiem popijamy gorące kakao. Odkładam swój kubek w biedronki na stojący w pobliżu stolik i sięgam po niezbyt grubą książeczkę i zaczynam Ci ją czytać. Zaintrygowałam Cię, bo jeszcze nie znasz tej historii, a im więcej stron za nami, tym bardziej wczuwasz się w tę opowieść. Teraz już nie tylko kakao przywodzi Ci na myśl dzieciństwo, ale i czytana przeze mnie książka przywołuje smak baśni, czy to tych opowiadanych Ci przez rodziców, czy też może tych poznawanych już na własną rękę, gdzie dzielni bohaterowie przeżywali niesamowite przygody i nie wahali się ryzykować własnym życiem w imię wyższych celów.

Nadzieja to miasto położone na pustyni, na które składają się trzy dzielnice: najuboższa Beznadzieja, rzemieślnicza Słoneczna Dzielnica i zamieszkane przez bogaczy i króla Wodne Ogrody. Rezydująca w Słonecznej Dzielnicy Rita jest sierotą przysposobioną przez bogatego kupca, ale nie mieszka w jego domu, ponieważ jej przyszywane siostry jej nie tolerują, wobec czego nastolatka zmuszona jest troszczyć się o siebie sama i  utrzymuje się ze sprzedaży owoców na straganie. Któregoś dnia los stawia na jej drodze małego, ale bardzo przedsiębiorczego chłopca imieniem Tero - również sierotę, złodziejaszka z Beznadziei. Dzieci wpadają w tarapaty, w wyniku których Rita zostaje wygnana z komfortowej Słonecznej Dzielnicy i odtąd wraz z Tero muszą polegać na sobie, aby ich życie wróciło na tory normalności, co jednak okaże się trudne w obliczu grożącego miastu zagrożenia atakiem nieprzyjacielskiej armii.

Ciężko mi to przyznać, ale książka nie jest wolna od wad - pojawiło się, moim zdaniem, kilka nieprzemyślanych konceptów, które kładę na karb młodego wieku autora, np. nowe mieszkanie Rity w Beznadziei jest rzekomo skromniejsze od jej poprzedniego, już i tak skromnego mieszkania, a posiada dwie izby do spania i "salon" z paleniskiem, czyli jest to nadal dość pokaźne lokum. Opowieść zyskałaby pewnie trochę na uroku, gdyby dialogi były stylizowane na gwarę, slang, ponieważ miałam wrażenie, że wszyscy niezależnie od zajmowanej przez siebie pozycji społecznej, czy to złodziej, czy też majętny kupiec, używają tego samego słownictwa, wysławiają się w podobny sposób. Również im bliżej do zakończenia, tym niestety więcej patosu w wypowiedziach i czynach bohaterów, a sam przebieg finału powieści wydaje się być zbyt chaotyczny i niedopracowany. Doceniam zamysł, jednak bitwa, w której dzieci i nastolatki nieobyte z bronią pokonują nagle hordę ogromnych barbarzyńców, przywodzi mi raczej na myśl kiepskie filmy fantastyczne i wywołuje niezamierzony efekt komiczny, raczej odwrotny do tego, co chciał osiągnąć autor.

Jednak dla mnie te niedoskonałości, chociaż parę ich byłam w stanie wyłapać, w przypadku tej konkretnej książki nie mają większego znaczenia, ponieważ i tak darzę ją dużym sentymentem. Opowiedziana jest bowiem z jedyną swego rodzaju naiwnością i niewinnością, właściwą ludziom bardzo młodym i niezbyt doświadczonym, co przypomina mi moje własne nastoletnie lata, gdy człowiek pełen był zapału i idei, a przyszłość jawiła się pełna obietnic i niespodzianek, oczywiście tylko tych przyjemnych. Kolejnym plusem jest dla mnie nieobecność jednego wątku, który wydaje się być obowiązkowy w literaturze młodzieżowej i jest dość oklepany, a czasem nawet niesmaczny. Autor na szczęście nie wplątał dwójki głównych bohaterów w romans, a raczej postawił na związek braterski, bo oto Tero i Rita opiekują się sobą wzajemnie, tworząc relację siostra-brat. Obyło się więc bez zbędnego zażenowania jakie zazwyczaj czuję czytając sceny miłosne, które zazwyczaj niewiele wnoszą do samej fabuły, a często epatują niepotrzebnym erotyzmem, co w książkach dla młodszych czytelników jest raczej gorszące.

Warto wspomnieć również o tym, że autor czerpie garściami ze stylistyki arabskich baśni i legend, i oto w powieści pojawiają się znajome postaci takie jak Szeherezada, dżin z lampy, Ali Baba, czterdziestu rozbójników czy latający dywan. Nie odgrywają oni jednak większej roli poza jednorazowym pomaganiem bohaterom podczas kolejnych perypetii, ich obecność jest zaledwie epizodyczna, potęguje jednak ten baśniowy klimat. Na wzmiankę zasługuje również oprawa graficzna, książka jest bowiem uzupełniona ciekawymi czarno-białymi ilustracjami, z czego niektóre to piękne mandale dodające orientalnego sznytu.

Czy jest to lektura dla każdego? Bardziej wymagający czytelnik może kręcić nosem na tę historię, powinna jednak przypaść ona do gustu młodszym odbiorcom, ukazując im jak bardzo ważna jest umiejętność pomagania sobie nawzajem oraz posiadanie bliskiej osoby, na której można zawsze polegać. Skorzysta na jej przeczytaniu każdy, kto w głębi duszy wciąż jest dzieckiem i lubi opowieści, które pozwalają choć na chwilę uciec do baśniowych krain.

Upadek Nadziei, Kacper Rybiński, wyd. Dygresje, 2017, 180 stron

Za przekazanie egzemplarza książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Dygresje.